Super ferie - czyżby???
Ferie zimowe rozpoczęły się dla mnie pod koniec stycznia, długo na nie czekałam, by wyzwoliły mnie na jakiś czas od nauki i od wszelkich problemów związanych ze szkołą, choć nie tylko.
Doczekałam tego dnia! Ostatniego dnia szkoły uciekłam od razu do domu, gdzie akurat dziś czułam się nadzwyczaj komfortowo. Wiedziałam, że pewien czas już tu pozostanę. Na progu rzuciłam plecak do pokoju, nawet nie rozpakowując go, a zwykle była to moja pierwsza czynność, gdy tylko otworzyłam drzwi wejściowe i rozebrałam się z kurtki i zabłoconych butów (no taką mam drogę) i westchnęłam głęboko, by ulżyć swym emocjom: o Jezus Maria! Wreszcie na trochę nie będę musiała słyszeć co rano dzwonka budzika. Będę bez obciążeń w formie zadanych lekcji i zapowiedzianych klasówek. Mogę wyjechać w inne strony, na narty na przykład, będę oglądać filmy o godzinie 24 i nie będę się martwić tym, że nie wstanę do szkoły na drugi dzień, bo nie będę musiała, będę zajmować się głupotami i marnować czas, będę cieszyć się z pięknego życia, chodzić po ulicach centrum Warszawy, gdy ludzie będą się śpieszyć do pracy, a ja będę jedyną spokojną wśród nich. Ja będę spacerować i biegać, jak będę wolała. Niech mnie uznają za idiotkę, przecież nią właśnie jestem!
W pierwszym tygodniu mojej słodkiej wolności rodzice spontanicznie ogłosili, że wyjeżdżamy jutro. Dokąd? Tego jeszcze nie wiemy. Pojedziemy tam, gdzie nas kółka poniosą. Ale jedno jest pewne: będzie odjazdowo, bo jestem na to przygotowana! Nie wyobrażam sobie innego scenariusza.
Z radością chwytam za walizkę, otwieram wszystkie szafy ze swojego pokoju i wysypuję z nich ciuchy na wszystkie pory roku. Zawsze w ten sposób się pakuję, robiąc jednocześnie porządek w szafkach z ubraniami. Latam po całym domu, jak reszta współlokatorów, szukam klapek, kosmetyczki, okularów, aparatu... Przecież to wszystko trzeba wziąć. Mama gotuje jajka byśmy mieli co przygryzać do kanapek. Tata odlicza pieniądze. Widzę gruby portfel. To gwarant atrakcyjnego wypadu.
Jechaliśmy długo. Około pięciu godzin. Przez ten czas spędzony na tylnym siedzeniu samochodu, w stanie nudy zajmowałam się najróżniejszymi rzeczami: wysyłanie sygnałów z osobistej komórki do znajomych (straciłam ze dwa impulsy, cholera!), jedzenie, spanie, czytanie, słuchanie walkmana i czasem zagadywałam rodziców, najczęściej pytaniem: ile jeszcze? Jeśli ktoś kiedyś jako dziecko jechał samochodem, a myślę, że parę takich osób by się znalazło, to mnie zrozumie.
Po drodze zahaczyliśmy o babcine mieszkanie w Wolbromsku. Bardzo miła mieścina. Pomijając, że przyjeżdżam tu co rok na wakacje i trochę mi się tu zawsze nudzi, to bardzo lubię to miastko (bo to miasto, nie wieś, co wszyscy jego mieszkańcy zgodnie, z dumą chórem podkreślają). Jak zwykle bardzo miło nas przyjęto. Babcia i dziadzio uściskali mnie i wycałowali, z tymże dziadek ukuł mnie swoim niedokładnie ogolonym, krótkim zarostem, ale wybaczam mu to.
Babcia zaraz wyłożyła na stół wszystko, czym chata bogata. Naszykowała to specjalnie dla nas - to doprawdy miłe, gdy ktoś robi coś z myślą o tobie. Aż chce się jeść, mimo później godzinki (powiedzmy 22). Tak więc na stole pojawiły się ciasta, ogóreczki, grzybki, kanapki, wędlinki i na popitkę: herbata. Pamiętam stare czasy, gdy babcia mówiła mi: nie pij tyle Lenko... bo w nocy będziemy mieli niespodziankę...
Dziadek, jak to mężczyzna, rozpoczął swe gadanie, że wyrastam na piękną kobietę, że jest ze mnie dumny, że panna już jestem. On się z tego cieszy, a ja wolałbym być zajęta, mieć chłopaka.
Aby „sprawdzić” moją wiedzę spytał o jakąś głupotę z niemieckiego. Odpowiedziałam poprawnie, on ucieszył się niesamowicie i ucałował mnie. He, he... gdyby wiedział, że na koniec semestru miałam 2+ z niemca... Słodka nieświadomość.
Wcześnie znużył nas sen i położyliśmy się do łóżek. Ale jak! Ja z mamą zajęłyśmy wersalkę (kanapę) a tatuś fotel rozkładany. Zapowiadała się spokojna noc...
Ale dawno nie przeżyłam takiej nocy! Było koszmarnie! Budziłam się z dziesięć razy, było mi gorąco, ciasno, rzucałam się okropnie. Ojciec mówił, że nawet przeklinałam: gorąco tu jak cholera! No tak... jak ktoś klnie, jak ja, to już wszędzie mu się to zdarza.
Na drugi dzień z samego rana babcia nas wyprawiła. Zrobiła nam chyba z dziesięć kanapek! Zapakowała jabłka, ciasto, pomarańcze, herbatę w termosie, jakbyśmy wyruszali w wyprawę co najmniej na Alaskę! Pożegnaliśmy się, obiecując, że w wakacje znów się widzimy. Odsypiałam w samochodzie.
Znaleźliśmy się w „hotelu”, swoją drogą ciekawa jestem ile miał gwiazdek... Chyba 0, bo warunki były naprawdę powalające. I gdy tak jeździliśmy od drzwi do drzwi, to zatrzymaliśmy się w końcu tu, w domku z zewnątrz ładniutkim, ślicznie pomalowanym na biało, kilkupiętrowym z blaszanym skośnym daszkiem. Domek z bajki. Ale tylko z zewnątrz. Gdy zobaczyłam wnętrze, to już wiedziałam, że tu zostaniemy. W środku, wiadomo jak w każdym domu, unosił się specyficzny zapach (tu-z początku domowego obiadku a tak ogólnie trochę zatęchlizną). Przyjęła nas całkiem energiczna, około 60-latnia kobiecina, wiadomo jaka: pulchniutka, kręcone włoski na lokówce, typowa kura domowa, taka gospodyni, która z pewnością potrafi dobrze gotować. Nie wiem tylko, czemu chodziła w samych skarpetkach, bez kapci na stopach. Ja tego nie znoszę.
I jeszcze tylko brakowało tu syna tej baby, który by się zakochał we mnie, bo na każdych feriach trafiał się ktoś taki i zawsze był to syn gospodarzy domu, w którym mieszkaliśmy. Jednak nie tym razem! Kobieta miała syna, który nie mógł mieć mniej niż 30 lat. Do takich nigdy nie miałam szczęścia...
Prowadziła nas na piętro najpierw pierwsze, potem drugie, potem już nie miałam siły maszerować pod górę, więc i liczyć nie miałam ochoty, co mi dało do myślenia, że moja kondycha nie jest w najlepszym stanie. Gdy nasze nogi liczyły schody, a dłonie kurczowo łapały z każdym krokiem poręczy, która wydawała się być bardzo niestabilna, kobieta szczebiotała radośnie, że kilka schodków można przejść, a wręcz to zdrowo.
I zaczęła snuć przed naszymi oczami wizję owego pokoju, który już tylko parę schodków wyżej czeka na nas... że w rogu stoi łóżeczko, że niemal naprzeciw naszego pokoju są drzwi do łazieneczki (na haczyk-można się poczuć jak w najprawdziwszej oborze), przy ścianie, kaloryferek (mąż sam przymocował!) grzeje żeby było cieplutko (bo hajcuję w piecu na fest-jej słowa), na stoliczku lampka, a nad oknem wisi śliczna firaneczka, z zasłonką (paskudnego koloru-intensywnej, lecz brudnej czerwieni), po prostu luksus! A przez okno widać strumyczek i górkę, z której będziecie zjeżdżać. Tylko okno trzeba mocno pociągnąć, żeby się otworzyło, ale też nie za mocno, bo można wyrwać.
Tymczasem w moich oczach konaliśmy, idąc po niezliczonej ilości schodów, a gdy dotarliśmy już na szczyt, mieliśmy tylko nadzieję, że to, co teraz ujrzymy, będzie warte takiego treningu.
Wprowadziła nas do pokoju, który bynajmniej nie mógł się nazywać apartamentem królewskim. W pokoiku, który jak na moje oko miał jakieś 6m kw. wciśnięto do niego 3 łóżka, stolik, 3 krzesła, szafkę, z obdrapanymi drzwiami. Ściany... jak się później przyjrzałam były pomalowane bardzo pomysłowo. Odsłaniając firankę okazało się, że „malarze” nie fatygowali się, by pomalować ścianę za nią. Hmm... bardzo pomysłowa oszczędność. Drzwi okazały się złośliwymi i trzeba było ja wielokrotnie zamykać, by rzeczywiście się zamknęły.
Rodzice podobnie jak ja, na pomieszczenie spoglądali krzywym okiem, ale gdy zapytali o cenę, a kobieta wypaliła: 25zł/24h, od razu się rozpromienili, mówiąc: bierzemy!
Jestem bardzo szczegółowa, więc jak coś takiego jak jej akcent w mowie nie mógł umknąć moim uszom. Jej styl zwracania się do nas też mi nie odpowiadał. Nie mówiła: Państwo, tylko Wy. Jakoś nie zorientowaliśmy się kiedyś przeszliśmy na „ty”.
Kiedy poszliśmy do samochodu, po nasze bagaże, widziałam jak „ta pani” spoglądała na męża z szerokim uśmiechem i zacierała ręce.
Nie lubię wyjazdów. Miejscem, w którym czuję się najlepiej jest mój własny dom. Jednak szybko pogodziłam się z tym, że będziemy tu mieszkać przez najbliższy tydzień. W końcu tydzień to nie 10 lat i szybko minie.
Teraz i tak nie myślałam o warunkach, w jakich przyjdzie nam mieszkać, a cieszyłam się, że jeszcze załapaliśmy się na obiad. Oczywiście moja intuicja nie zawiodła-gospodyni świetnie gotowała. Szybko przyzwyczaiłam się do jej ziemniaczków, polanych tłuszczem (w domu nie ma takich zwyczaju), do dużych porcji i do brzucha napchanego na maxa, długiego odpoczynku po takim posiłku i... wyrzutów sumienia, że zjadałam za dużo.
Czułam się ignorowana przez tą babę! Gdy mówiliśmy jej „dzień dobry” czy „dobranoc”, to zawsze odpowiadała tylko rodzicom, gdy mówiła, a nawijała cały czas o największych głupotach-że dziś to zimno, dziś pięknie, słoneczko wyszło, a jak się jeździło, ludzi dużo...?
Wieczory spędzone z rodzicami to była dla mnie dawno zapomniana rzecz. Wiadomo, w domu każdy siedzi w swoim pokoju, dzieci się uczą, rodzice czytają gazetę, książkę, no najwyżej oglądamy razem filmy. Tu jednak nie było telewizora. Słuchaliśmy więc własnego radyjka na baterie, a ja ciągle zmieniałam stacje, szukając piosenki, która przypadnie mi do gustu.
Tata robił co mógł, by mnie rozśmieszyć. Udawało mu się, owszem. Teraz wiem, że całe poczucie humoru mam po nim. Jednak mnie łatwiej rozśmieszyć niż jego.
Na naszym piętrze znajdował się jeszcze jeden pokój. I niestety był zamieszkiwany. Ale przez kogo-najgorsze towarzycho, jakie można sobie wyobrazić. Była to grupka młodzieży w wieku około 19-20 lat. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym była wśród nich... ale młodzież ta robiła dużo hałasu, przez co bardzo negatywnie wpływała na stan moich nerwów.
I teraz dobre: łazienka. To było chyba najbardziej oblegane pomieszczenie w całym tym domu! Jak już wspominałam drzwi miały haczyk i były w ciągłym ruchu. Tak, wieczorem odbywało się polowanie na wolną łazienkę. Pamiętam to czatowanie pod drzwiami, zajmowanie rodzicom...
Nieraz, gdy myłam się jako ostatnia, brakowało już dla mnie ciepłej wody. I to było bardzo przyjemne...
Pewnego razu zaryzykowałam i zeszłam piętro niżej, by tam się odświeżyć. Co chwila ktoś pukał do drzwi, także nie miałam spokojnej kąpieli. Jednak wtedy dokonałam niesamowitego odkrycia - był tam papier toaletowy, którego często, piętro wyżej, w naszej łazience brakowało. Podebrałam go więc stamtąd. Potem pomyślałam, że to żałosne kraść papier z innego kibla.
W naszej łazience, na brzegu kibelka wisiał pojemniczek z „brefem” (kto nie widział tej reklamy niech się schowa!) czy innym świństwem. Ale gdzie wisiał! Tam, żeby broń Boże ani jedna kropla wody do niego nie dotarła. Był to jego tył (sedesu). Śmieliśmy się z tego długi czas.
Poza tym cyrk był z mydelniczką, której nie wzięłam, a za którą służyła nam torebka foliowa z „auchan”.
I stok! Już po pierwszym dniu zjeżdżania odechciało mi się kolejnych. Z tym, że musiałam, bo miałam wykupiony karnet. Udało mi się ani razu nie zwalić z orczyka. Długi czas też nie wywaliłam się na nartach, ale gdy zaczęłam się tym chwalić, to zaczęły się moje pierwsze upadki.
Bardzo fajne dialogi prowadziłam z przypadkowymi ludźmi, którzy doczepiali się do mnie na orczykach. Wszyscy zazwyczaj zadawali pytania: jak się jeździ, ile lat już ćwiczę, skąd jestem. Jedna dziewczynka już zaczęła mi opowiadać, że zawsze zwala ludzi z orczyka, że zakochała się w niejakim Dawidzie... kim?
Czekoladę na gorąco piłam jakieś 3 razy dziennie, szastając pieniędzmi taty. Przez takie intensywne picie raz strasznie zachciało mi się do ubikacji. Ale jak!!! Był to mały problem, bo nie miałam gdzie zostawić nart, ciężko było sikać w kombinezonie i butach narciarskich. Zapłaciłam jednak temu krwiopijcy 1,5zł., zapewniając sobie tym samym ulgę.
Jak wspominałam, tata bardzo skutecznie mnie rozśmieszał. Mieliśmy jeszcze jedną sytuację: poszliśmy do baru, by coś wtrząchnąć i tata tak mówi do obsługującego:
-Ma pan kiełbasę?
On na to:
-Mam...
Może i nie powinno mnie to śmieszyć, ale śmieszyło... Odwróciłam się i zakryłam sobie ręką buźkę.
W chwili odpoczynku, siedząc gdzieś na ławeczce i robiąc za obserwatora, patrzyłam na niektórych narciarzy, z super-extra (drogim) sprzętem, gdy tymczasem ja jeździłam na ostatnich dziadach, w pięknych, markowych kombinezonach, podczas gdy ja miałam za duże, luźne spodnie po ojcu. Ale co ja się użalam nad sobą, przecież po co mi profesjonalny sprzęt. Przecież ja nie umiem jeździć na nartach!
I gdy tak piszę, to nie jestem zazdrosna, tylko czuję się wśród nich taka obca, to nie moje towarzystwo. Oto ludzie pretensjonalni, dumni, przesadnie pewni siebie, tacy, jakich nienawidzę! Co ja tu robię?
Wszystko byłoby w porządku (no może bez przesady), gdyby nie ich rozpieszczone dzieciaki, które tylko marudziły, nie umiały docenić tego, że rodzice tyle w nie zainwestowali, że mieszkają w tutejszych najlepszych hotelach (o przykładowych nazwach: Lux, Harnaś, Jędruś, Smrek). Ich rodzice płacą zawrotne sumy, byle tylko spędzić mile czas, by je uszczęśliwić. I w końcu, by móc powiedzieć sobie, nawet kosztem oszukania siebie, uśmiechając się, nawet na siłę-no, to dopiero miałem ferie!
Istnieje też druga możliwość, że wzięli je ze sobą, bo nie mieli ich gdzie zostawić, a na obóz są za małe.
Czasem miewałam fazy, że lubiłam jeździć, najbardziej gdy byłam jedyna odważna na szlaku. Wtedy śpiewałam sobie, piszczałam jak zjeżdżałam, przeklinałam, kiedy była taka potrzeba.
Fajnie było stanąć najpierw na szczycie, a później pod nim i poczuć się dumnie, tak jakby zdobyć ten szczyt, tyle że uczucie jest takie, jakby było to co najmniej Mount Everest. Jeśli w ogóle można wejść wyżej...
I to były jedyne momenty, które wspominam mile i dla których warto było pojechać, no i nie mogę jeszcze zapomnieć o wszystkich śmiesznych sytuacjach i o dobrym jedzeniu...
I jadę do domu. Patrzę przez okno, widzę czystą wieś - zaniedbane, niewykończone domy, z nieobtynkowanymi ścianami i przeciekającymi dachami, aczkolwiek każdy z nich z anteną satelitarną! Ludzie wiedzą, w co inwestować!
Żałować, że odjeżdżam? Nie, czy ja wiem czy jestem zadowolona? Przynajmniej gdzieś wyjechałam i będę wiedziała co powiedzieć gdy ktoś spyta: a gdzie ty byłaś przez ten dwa tygodnie wolnego? Miało być fajnie, ale czy było? To jeszcze nie jest powiedziane! Do końca ferii jeszcze tydzień, jeszcze można wszystko zmienić! Jak dobrze, że jeszcze tyle czasu. Wspaniałe uczucie, świadomość, że dobre jeszcze się nie skończyło!
Po raz któryś przekonałam się, że narty nie są moją miłością i że w przyszłym roku już nie powinnam jechać na tego typu wyjazd. I choć w zeszłym roku już sobie obiecałam, że już nigdy nie jadę na narty, to w tym roku pojechałam i obiecuję sobie na przyszły to samo. Ale czy dotrzymam słowa? A jak jest z obiecankami od początku każdego roku szkolnego, że będzie lepiej? Całkiem podobnie...