Archiwum 13 lutego 2004


lut 13 2004 o autobusach...
Komentarze: 1

Ulubiony temat – autobusy!

 

I chyba najbardziej klasyczny przypadek, który często ma miejsce w autobusie. Wiadomo, co mam na myśli – ustępowanie miejsc przeróżnym osobom!

            Zdarzało mi się wiele razy słyszeć, jaka to jest ta „dzisiejsza młodzież”. Że ani to ustąpi ani nie przeprosi ani nie podziękuje...

I co dziwne, zawsze słyszę to samo. Zero oryginalności! Czy oni wkuli na pamięć te kilkadziesiąt zdań o kulturze młodego pokolenia?

Takie gadanie pobudza moje nerwy. Nawet bardzo. A już najbardziej, gdy dotyczy ono mnie.

Aż się wyrywa z ust dogadać takiemu: ej, weź się zamknij. Do kogo ty to mówisz?

I zacznie sobie gdakać taka stara kwoka...

No bo jakoś nie wyobrażam sobie faceta, który by narzekał na to, że nie ma miejsca. Może to dlatego, że mężczyźni zwykle nie chcą by ktokolwiek ustępował im miejsca. Dzieje się tak, ponieważ nie czują się wtedy w pełni sił(bo rzeczywiście nie są, ale za cholerę nie przyznają się do tego), a więc automatycznie zmniejsza się ich procent uważania siebie za mężczyznę. No i nie trzeba już dodawać, że to najgorsza obelga dla mężczyzny. Przynajmniej ja tak to postrzegam.

Więc zacznie taka przekupa(prosto z bazaru)gadać oczywiście do swojej koleżaneczki – kumoszki. Czasem, jak jej zabraknie to do siebie samej, albo nie, jeszcze lepiej - do przypadkowych ludzi, że siedzi takie młode, niewychowane i nie dość, że nie ustąpi, to jeszcze będzie udawać, że nie widzi.

A co taka idiotka może wiedzieć(mówiłam, że się denerwuję)?! Czy zna człowieka? Może kogoś cholernie boli głowa, albo ma kamienie w plecaku lub musi siedzieć, bo zasłabnie, bo lekarz zalecił?

            Lubię skromność u starszych osób. Sama też bym chciała zachować ją do wieku emerytalnego(i dłużej). I takim ludziom, miłym staruszkom, z pocałowaniem ręki oddam swoją miejscówkę, bo wiem, że zasługują na to. Wiem, że spokojne stanie, to forma grzecznej prośby, a nie spychanie kogoś z miejsca. Nie toleruję wymuszania siedzenia autobusowego i przy okazji żądanie dania dowodu swojej kultury(niby) takim prostakom, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że w tej chwili to oni wykazują swój brak kultury i obnażają swoją żałosną osobowość – awanturnictwo, pazerność, egoizm.

Robią przedstawienie w autobusie i co więcej chcą wciągnąć w nie jak najwięcej ludzi, żeby być silniejszym, mieć władzę.

            Mówi się, że im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Śmiech ogarnia człowieka, jak pomyśli o tym, widząc takie zrzędy, które chyba naprawdę nie mają już nic „mądrzejszego” do powiedzenia. Cała rzekoma mądrość opuszcza umysł wtedy. Co za zbieg okoliczności.

 

I na zakończenie taka rada: nie radzę mówienia na głos czegokolwiek w autobusie, bo wszystko to, co powiesz jest podsłuchiwane i może być wykorzystane przeciwko tobie.

 

I proszę. Ile daje taka wnikliwa obserwacja ludzkich postaw!

orienne : :
lut 13 2004 Opowiadanie o zeszłorocznych feriach
Komentarze: 9

Super ferie - czyżby???

 

            Ferie zimowe rozpoczęły się dla mnie pod koniec stycznia, długo na nie czekałam, by wyzwoliły mnie na jakiś czas od nauki i od wszelkich problemów związanych ze szkołą, choć nie tylko.

Doczekałam tego dnia! Ostatniego dnia szkoły uciekłam od razu do domu, gdzie akurat dziś czułam się nadzwyczaj komfortowo. Wiedziałam, że pewien czas już tu pozostanę. Na progu rzuciłam plecak do pokoju, nawet nie rozpakowując go, a zwykle była to moja pierwsza czynność, gdy tylko otworzyłam drzwi wejściowe i rozebrałam się z kurtki i zabłoconych butów (no taką mam drogę) i westchnęłam głęboko, by ulżyć swym emocjom: o Jezus Maria! Wreszcie na trochę nie będę musiała słyszeć co rano dzwonka budzika. Będę bez obciążeń w formie zadanych lekcji i zapowiedzianych klasówek. Mogę wyjechać w inne strony, na narty na przykład, będę oglądać filmy o godzinie 24 i nie będę się martwić tym, że nie wstanę do szkoły na drugi dzień, bo nie będę musiała, będę zajmować się głupotami i marnować czas, będę cieszyć się z pięknego życia, chodzić po ulicach centrum Warszawy, gdy ludzie będą się śpieszyć do pracy, a ja będę jedyną spokojną wśród nich. Ja będę spacerować i biegać, jak będę wolała. Niech mnie uznają za idiotkę, przecież nią właśnie jestem!

W pierwszym tygodniu mojej słodkiej wolności rodzice spontanicznie ogłosili, że wyjeżdżamy jutro. Dokąd? Tego jeszcze nie wiemy. Pojedziemy tam, gdzie nas kółka poniosą. Ale jedno jest pewne: będzie odjazdowo, bo jestem na to przygotowana! Nie wyobrażam sobie innego scenariusza.

Z radością chwytam za walizkę, otwieram wszystkie szafy ze swojego pokoju i wysypuję z nich ciuchy na wszystkie pory roku. Zawsze w ten sposób się pakuję, robiąc jednocześnie porządek w szafkach z ubraniami. Latam po całym domu, jak reszta współlokatorów, szukam klapek, kosmetyczki, okularów, aparatu... Przecież to wszystko trzeba wziąć. Mama gotuje jajka byśmy mieli co przygryzać do kanapek. Tata odlicza pieniądze. Widzę gruby portfel. To gwarant atrakcyjnego wypadu.

Jechaliśmy długo. Około pięciu godzin. Przez ten czas spędzony na tylnym siedzeniu samochodu, w stanie nudy zajmowałam się najróżniejszymi rzeczami: wysyłanie sygnałów z osobistej komórki do znajomych (straciłam ze dwa impulsy, cholera!), jedzenie, spanie, czytanie, słuchanie walkmana i czasem zagadywałam rodziców, najczęściej pytaniem: ile jeszcze? Jeśli ktoś kiedyś jako dziecko jechał samochodem, a myślę, że parę takich osób by się znalazło, to mnie zrozumie.

Po drodze zahaczyliśmy o babcine mieszkanie w Wolbromsku. Bardzo miła mieścina. Pomijając, że przyjeżdżam tu co rok na wakacje i trochę mi się tu zawsze nudzi, to bardzo lubię to miastko (bo to miasto, nie wieś, co wszyscy jego mieszkańcy zgodnie, z dumą chórem podkreślają). Jak zwykle bardzo miło nas przyjęto. Babcia i dziadzio uściskali mnie i wycałowali, z tymże dziadek ukuł mnie swoim niedokładnie ogolonym, krótkim zarostem, ale wybaczam mu to.

Babcia zaraz wyłożyła na stół wszystko, czym chata bogata. Naszykowała to specjalnie dla nas - to doprawdy miłe, gdy ktoś robi coś z myślą o tobie. Aż chce się jeść, mimo później godzinki (powiedzmy 22). Tak więc na stole pojawiły się ciasta, ogóreczki, grzybki, kanapki, wędlinki i na popitkę: herbata. Pamiętam stare czasy, gdy babcia mówiła mi: nie pij tyle Lenko... bo w nocy będziemy mieli niespodziankę...

Dziadek, jak to mężczyzna, rozpoczął swe gadanie, że wyrastam na piękną kobietę, że jest ze mnie dumny, że panna już jestem. On się z tego cieszy, a ja wolałbym być zajęta, mieć chłopaka.

Aby „sprawdzić” moją wiedzę spytał o jakąś głupotę z niemieckiego. Odpowiedziałam poprawnie, on ucieszył się niesamowicie i ucałował mnie. He, he... gdyby wiedział, że na koniec semestru miałam 2+ z niemca...  Słodka nieświadomość.

Wcześnie znużył nas sen i położyliśmy się do łóżek. Ale jak! Ja z mamą zajęłyśmy wersalkę (kanapę) a tatuś fotel rozkładany. Zapowiadała się spokojna noc...

Ale dawno nie przeżyłam takiej nocy! Było koszmarnie! Budziłam się z dziesięć razy, było mi gorąco, ciasno, rzucałam się okropnie. Ojciec mówił, że nawet przeklinałam: gorąco tu jak cholera! No tak... jak ktoś klnie, jak ja, to już wszędzie mu się to zdarza.

Na drugi dzień z samego rana babcia nas wyprawiła. Zrobiła nam chyba z dziesięć kanapek! Zapakowała jabłka, ciasto, pomarańcze, herbatę w termosie, jakbyśmy wyruszali w wyprawę co najmniej na Alaskę! Pożegnaliśmy się, obiecując, że w wakacje znów się widzimy. Odsypiałam w samochodzie.

Znaleźliśmy się w „hotelu”, swoją drogą ciekawa jestem ile miał gwiazdek... Chyba 0, bo warunki były naprawdę powalające. I gdy tak jeździliśmy od drzwi do drzwi, to zatrzymaliśmy się w końcu tu, w domku z zewnątrz ładniutkim, ślicznie pomalowanym na biało, kilkupiętrowym z blaszanym skośnym daszkiem. Domek z bajki. Ale tylko z zewnątrz. Gdy zobaczyłam wnętrze, to już wiedziałam, że tu zostaniemy. W środku, wiadomo jak w każdym domu, unosił się specyficzny zapach (tu-z początku domowego obiadku a tak ogólnie trochę zatęchlizną). Przyjęła nas całkiem energiczna, około 60-latnia kobiecina, wiadomo jaka: pulchniutka, kręcone włoski na lokówce, typowa kura domowa, taka gospodyni, która z pewnością potrafi dobrze gotować. Nie wiem tylko, czemu chodziła w samych skarpetkach, bez kapci na stopach. Ja tego nie znoszę.

I jeszcze tylko brakowało tu syna tej baby, który by się zakochał we mnie, bo na każdych feriach trafiał się ktoś taki i zawsze był to syn gospodarzy domu, w którym mieszkaliśmy. Jednak nie tym razem! Kobieta miała syna, który nie mógł mieć mniej niż 30 lat. Do takich nigdy nie miałam szczęścia...

Prowadziła nas na piętro najpierw pierwsze, potem drugie, potem już nie miałam siły maszerować pod górę, więc i liczyć nie miałam ochoty, co mi dało do myślenia, że moja kondycha nie jest w najlepszym stanie. Gdy nasze nogi liczyły schody, a dłonie kurczowo łapały z każdym krokiem poręczy, która wydawała się być bardzo niestabilna, kobieta szczebiotała radośnie, że kilka schodków można przejść, a wręcz to zdrowo.

I zaczęła snuć przed naszymi oczami wizję owego pokoju, który już tylko parę schodków wyżej czeka na nas... że w rogu stoi łóżeczko, że niemal naprzeciw naszego pokoju są drzwi do łazieneczki (na haczyk-można się poczuć jak w najprawdziwszej oborze), przy ścianie, kaloryferek (mąż sam przymocował!) grzeje żeby było cieplutko (bo hajcuję w piecu na fest-jej słowa), na stoliczku lampka, a nad oknem wisi śliczna firaneczka, z zasłonką (paskudnego koloru-intensywnej, lecz brudnej czerwieni), po prostu luksus! A przez okno widać strumyczek i górkę, z której będziecie zjeżdżać. Tylko okno trzeba mocno pociągnąć, żeby się otworzyło, ale też nie za mocno, bo można wyrwać.

Tymczasem w moich oczach konaliśmy, idąc po niezliczonej ilości schodów, a gdy dotarliśmy już na szczyt, mieliśmy tylko nadzieję, że to, co teraz ujrzymy, będzie warte takiego treningu.

Wprowadziła nas do pokoju, który bynajmniej nie mógł się nazywać apartamentem królewskim. W pokoiku, który jak na moje oko miał jakieś 6m kw. wciśnięto do niego 3 łóżka, stolik, 3 krzesła, szafkę, z obdrapanymi drzwiami. Ściany... jak się później przyjrzałam były pomalowane bardzo pomysłowo. Odsłaniając firankę okazało się, że „malarze” nie fatygowali się, by pomalować ścianę za nią. Hmm... bardzo pomysłowa oszczędność. Drzwi okazały się złośliwymi i trzeba było ja wielokrotnie zamykać, by rzeczywiście się zamknęły.

Rodzice podobnie jak ja, na pomieszczenie spoglądali krzywym okiem, ale gdy zapytali o cenę, a kobieta wypaliła: 25zł/24h, od razu się rozpromienili, mówiąc: bierzemy!

Jestem bardzo szczegółowa, więc jak coś takiego jak jej akcent w mowie nie mógł umknąć moim uszom. Jej styl zwracania się do nas też mi nie odpowiadał. Nie mówiła: Państwo, tylko Wy. Jakoś nie zorientowaliśmy się kiedyś przeszliśmy na „ty”.

Kiedy poszliśmy do samochodu, po nasze bagaże, widziałam jak „ta pani” spoglądała na męża z szerokim uśmiechem i zacierała ręce.

Nie lubię wyjazdów. Miejscem, w którym czuję się najlepiej jest mój własny dom. Jednak szybko pogodziłam się z tym, że będziemy tu mieszkać przez najbliższy tydzień. W końcu tydzień to nie 10 lat i szybko minie.

Teraz i tak nie myślałam o warunkach, w jakich przyjdzie nam mieszkać, a cieszyłam się, że jeszcze załapaliśmy się na obiad. Oczywiście moja intuicja nie zawiodła-gospodyni świetnie gotowała. Szybko przyzwyczaiłam się do jej ziemniaczków, polanych tłuszczem (w domu nie ma takich zwyczaju), do dużych porcji i do brzucha napchanego na maxa, długiego odpoczynku po takim posiłku i... wyrzutów sumienia, że zjadałam za dużo.

Czułam się ignorowana przez tą babę! Gdy mówiliśmy jej „dzień dobry” czy „dobranoc”, to zawsze odpowiadała tylko rodzicom, gdy mówiła, a nawijała cały czas o największych głupotach-że dziś to zimno, dziś pięknie, słoneczko wyszło, a jak się jeździło, ludzi dużo...?

Wieczory spędzone z rodzicami to była dla mnie dawno zapomniana rzecz. Wiadomo, w domu każdy siedzi w swoim pokoju, dzieci się uczą, rodzice czytają gazetę, książkę, no najwyżej oglądamy razem filmy. Tu jednak nie było telewizora. Słuchaliśmy więc własnego radyjka na baterie, a ja ciągle zmieniałam stacje, szukając piosenki, która przypadnie mi do gustu.

Tata robił co mógł, by mnie rozśmieszyć. Udawało mu się, owszem. Teraz wiem, że całe poczucie humoru mam po nim. Jednak mnie łatwiej rozśmieszyć niż jego.

Na naszym piętrze znajdował się jeszcze jeden pokój. I niestety był zamieszkiwany. Ale przez kogo-najgorsze towarzycho, jakie można sobie wyobrazić. Była to grupka młodzieży w wieku około 19-20 lat. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym była wśród nich... ale młodzież ta robiła dużo hałasu, przez co bardzo negatywnie wpływała na stan moich nerwów.

I teraz dobre: łazienka. To było chyba najbardziej oblegane pomieszczenie w całym tym domu! Jak już wspominałam drzwi miały haczyk i były w ciągłym ruchu. Tak, wieczorem odbywało się polowanie na wolną łazienkę. Pamiętam to czatowanie pod drzwiami, zajmowanie rodzicom...

Nieraz, gdy myłam się jako ostatnia, brakowało już dla mnie ciepłej wody. I to było bardzo przyjemne...

             Pewnego razu zaryzykowałam i zeszłam piętro niżej, by tam się odświeżyć. Co chwila ktoś pukał do drzwi, także nie miałam spokojnej kąpieli. Jednak wtedy dokonałam niesamowitego odkrycia - był tam papier toaletowy, którego często, piętro wyżej, w naszej łazience brakowało. Podebrałam go więc stamtąd. Potem pomyślałam, że to żałosne kraść papier z innego kibla.

            W naszej łazience, na brzegu kibelka wisiał pojemniczek z „brefem” (kto nie widział tej reklamy niech się schowa!) czy innym świństwem. Ale gdzie wisiał! Tam, żeby broń Boże ani jedna kropla wody do niego nie dotarła. Był to jego tył (sedesu). Śmieliśmy się z tego długi czas.

Poza tym cyrk był z mydelniczką, której nie wzięłam, a za którą służyła nam torebka foliowa z „auchan”.

            I stok! Już po pierwszym dniu zjeżdżania odechciało mi się kolejnych. Z tym, że musiałam, bo miałam wykupiony karnet. Udało mi się ani razu nie zwalić z orczyka. Długi czas też nie wywaliłam się na nartach, ale gdy zaczęłam się tym chwalić, to zaczęły się moje pierwsze upadki.

            Bardzo fajne dialogi prowadziłam z przypadkowymi ludźmi, którzy doczepiali się do mnie na orczykach. Wszyscy zazwyczaj zadawali pytania: jak się jeździ, ile lat już ćwiczę, skąd jestem. Jedna dziewczynka już zaczęła mi opowiadać, że zawsze zwala ludzi z orczyka, że zakochała się w niejakim Dawidzie... kim?

            Czekoladę na gorąco piłam jakieś 3 razy dziennie, szastając pieniędzmi taty. Przez takie intensywne picie raz strasznie zachciało mi się do ubikacji. Ale jak!!! Był to mały problem, bo nie miałam gdzie zostawić nart, ciężko było sikać w kombinezonie i butach narciarskich. Zapłaciłam jednak temu krwiopijcy 1,5zł., zapewniając sobie tym samym ulgę.

            Jak wspominałam, tata bardzo skutecznie mnie rozśmieszał. Mieliśmy jeszcze jedną sytuację: poszliśmy do baru, by coś wtrząchnąć i tata tak mówi do obsługującego:

-Ma pan kiełbasę?

On na to:

-Mam...

Może i nie powinno mnie to śmieszyć, ale śmieszyło... Odwróciłam się i zakryłam sobie ręką buźkę.

            W chwili odpoczynku, siedząc gdzieś na ławeczce i robiąc za obserwatora, patrzyłam na niektórych narciarzy, z super-extra (drogim) sprzętem, gdy tymczasem ja jeździłam na ostatnich dziadach, w pięknych, markowych kombinezonach, podczas gdy ja miałam za duże, luźne spodnie po ojcu. Ale co ja się użalam nad sobą, przecież po co mi profesjonalny sprzęt. Przecież ja nie umiem jeździć na nartach!

I gdy tak piszę, to nie jestem zazdrosna, tylko czuję się wśród nich taka obca, to nie moje towarzystwo. Oto ludzie pretensjonalni, dumni, przesadnie pewni siebie, tacy, jakich nienawidzę! Co ja tu robię?

Wszystko byłoby w porządku (no może bez przesady), gdyby nie ich rozpieszczone dzieciaki, które tylko marudziły, nie umiały docenić tego, że rodzice tyle w nie zainwestowali, że mieszkają w tutejszych najlepszych hotelach (o przykładowych nazwach: Lux, Harnaś, Jędruś, Smrek). Ich rodzice płacą zawrotne sumy, byle tylko spędzić mile czas, by je uszczęśliwić. I w końcu, by móc powiedzieć sobie, nawet kosztem oszukania siebie, uśmiechając się, nawet na siłę-no, to dopiero miałem ferie!

Istnieje też druga możliwość, że wzięli je ze sobą, bo nie mieli ich gdzie zostawić, a na obóz są za małe.

            Czasem miewałam fazy, że lubiłam jeździć, najbardziej gdy byłam jedyna odważna na szlaku. Wtedy śpiewałam sobie, piszczałam jak zjeżdżałam, przeklinałam, kiedy była taka potrzeba.

Fajnie było stanąć najpierw na szczycie, a później pod nim i poczuć się dumnie, tak jakby zdobyć ten szczyt, tyle że uczucie jest takie, jakby było to co najmniej Mount Everest. Jeśli w ogóle można wejść wyżej...

            I to były jedyne momenty, które wspominam mile i dla których warto było pojechać, no i nie mogę jeszcze zapomnieć o wszystkich śmiesznych sytuacjach i o dobrym jedzeniu...

I jadę do domu. Patrzę przez okno, widzę czystą wieś - zaniedbane, niewykończone domy, z nieobtynkowanymi ścianami i przeciekającymi dachami, aczkolwiek każdy z nich z anteną satelitarną! Ludzie wiedzą, w co inwestować!

Żałować, że odjeżdżam? Nie, czy ja wiem czy jestem zadowolona? Przynajmniej gdzieś wyjechałam i będę wiedziała co powiedzieć gdy ktoś spyta: a gdzie ty byłaś przez ten dwa tygodnie wolnego? Miało być fajnie, ale czy było? To jeszcze nie jest powiedziane! Do końca ferii jeszcze tydzień, jeszcze można wszystko zmienić! Jak dobrze, że jeszcze tyle czasu. Wspaniałe uczucie, świadomość, że dobre jeszcze się nie skończyło!

Po raz któryś przekonałam się, że narty nie są moją miłością i że w przyszłym roku już nie powinnam jechać na tego typu wyjazd. I choć w zeszłym roku już sobie obiecałam, że już nigdy nie jadę na narty, to w tym roku pojechałam i obiecuję sobie na przyszły to samo. Ale czy dotrzymam słowa? A jak jest z obiecankami od początku każdego roku szkolnego, że będzie lepiej? Całkiem podobnie...

orienne : :
lut 13 2004 Historia o podłości, tęsknocie, pożądaniu...
Komentarze: 0

Historia o podłości, tęsknocie, pożądaniu i zaspokojeniu...

 

            Tak... wpadłam jak śliwa w kompot! Odebrano mi telefon... mój skarbik, moje maleństwo, moje całe życie. Sama nawet nie wiedziałam jaką ma dla mnie wartość.

Po lekcji podchodzę do kobiety, mówię z przesadną pewnością siebie, jak nigdy przedtem: i tak moja matka jeszcze dziś ją odbierze! Do widzenia pani! Chemiczka nie kryje zdumienia moim zachowaniem. Zapewne oczekiwała przeprosin... Jeszcze czego! To ja jestem poszkodowana! Jak pomyślę, że dotyka moją komóreczkę, na którą tyle razy przychodziły śliczne sms-y, przez którą prowadziłam godzinne rozmowy, to cholera mnie bierze!

Jadę do domu czymś, co można nazwać pojazdem publicznym. Jestem wściekła na cały świat, wszystkich ludzi, nikogo nie lubię. Teraz zauważam czym jest autobus. Gdy mam dobry humor takie sprawy nie zaśmiecają mi umysłu. Teraz widzę wszystko: jeździ nim hołota. Po co zamontowali te ponoć tak kosztowne kasowniki? Przecież nikomu nie przyjdzie do głowy skasowanie biletu, skoro od lat kanarzy nie bywają w tych okolicach. A przydałoby się. Chciałabym popatrzeć na minę tego faceta, który skaził powietrze w całym autobusie. Jak zwykle wpakował się jakiś pijak z dworca, który jeździ po śmietnikach i szuka niepotrzebnych przedmiotów. Nie wiem, po co mu one?

Wiem tylko, że śmierdzi jakby był tu, obok mnie biegał skunks.

Ludzie widzą wolne miejsce i od razu sadzają na nim swój tyłek. Nie ma ustępowania miejscówek starszym, albo żeby chłopak odstąpił miejsca, nawet ładnej dziewczynie.

Zasada jest prosta: pilnujesz miejsca, które jest obecnie zajęte, a gdy się zwolni to szybko na nim siadasz! Ty je pilnowałeś, jest twoje! Będąc czy nie będąc człowiekiem wychowanym i nauczonym zasad uprzejmości i życia we wspólnocie ludzkiej, tu zapominasz, że istniało coś takiego. W autobusach nie ma zasad i warto zdawać sobie z tego sprawę. W każdej chwili mogą cię obrobić, nadepnąć cię na bolący palec u stopy i szturchać(zapomnij o jakimkolwiek słowie przeprosin...).

Wychodzę i zostawiam całe towarzystwo. Bawcie się dalej beze mnie, ja lecę do domu, by zawiadomić mamę o dzisiejszych nowościach ze szkoły. A to się mamusia ucieszy. Na pewno spełni moją prośbę. Jeśli tylko ładnie poproszę...

 

###

 

Kolejna lekcja życia. Temat: nigdy nie bądź niczego pewien w 100%.

Płaczę pełnią swej siły na cały dom. Wykrzykuję różne przekleństwa, na których użycie mało kto sobie pozwala. Ja mogę. Ludziom wściekłym przysługuje to prawo! Nie płaczę, drę się wręcz. Myślę nawet, że mój krzyk jest słyszalny poza ścianami domu. Jestem wkurzona jak nigdy w życiu. Rozpaczam nad sobą, nad swą bezsilnością i zależnością od innych.

Co się stało? Proste, mama oznajmiła, że nie odbierze komórki, odkładając następnie słuchawkę. Nie dała mi nawet powiedzieć: ale, mamo, mamusiu...

Długo broniłam się przed stwierdzeniem, które jest jednak słuszne, a brzmi ono: jestem uzależniona od komórki. Czy to straszne? Nie, chyba nie. Bez przesady, są gorsze nałogi, szkodliwe dla zdrowia: myślę o papierosach, alkoholu. O narkotykach już nie wspominając.

Ważne jest to, co my myślimy o sobie, a nie to, co inni. Sami siebie oceniajmy. Tak więc ja to zrobię, sprawiedliwie. Jestem uzależniona, ale nie zrezygnuję z tego „nałogu”. Choć teraz nie mam wyjścia. Telefon leży w szufladzie u dyrektorki... Czeka na mnie. A ja na niego jeszcze bardziej.

Nie włamię się do szkoły, ale nieprawdą by było, gdybym powiedziała, że taka myśl nie przyszła mi do głowy. Szybko ją oddaliłam, bo w takiej desperacji przyjmuję tylko sensowne propozycje.  Może ojciec pojedzie? Ale i tak nie mam z nim dobrych stosunków póki co... Siostra, Olga? Nie, chemica powiedziała wyraźnie: rodzice mają się zgłosić. Cholera, co robić? Legnę na łóżko... Zapomnę o problemach. Zadziała. Zawsze działało.

 

###

 

Dzwonek do furtki. Wstaję, na twarzy czuję szczypanie, to od łez, których tyle wylałam na poduszkę, gdy już zapadałam w sen, który miał być ucieczką od problemów.

Wraca Olga, zwierzam jej się ze swojego zmartwienia i problemu dnia. Nie wie, co ja teraz przeżywam. Ona nie jest uzależniona. Skąd mogłaby to znać... Zauważając, że rozmowa z nią się nie klei (nie ten dzień jak widać) z powrotem kładę się na swoje sprężynki.

Ze snu budzi mnie kolejne ding-dong. Zrywam się machinalnie, ale przez fatalną pomyłkę! Myślałam, że to moja komóreczka. A to dzwonek, oznaczający powrót mamy i taty.

Wchodzą, śmieją się, żartują, rozpakowują torby z zakupami. Gdyby to był zwykły dzień sama bym się w to zaangażowała. Postanawiam wyjść ze swej pieczary (tylko obecnie mój pokój nazwałam pieczarką) i pokazać im swą naburmuszoną twarz. Mama wesoło zaczyna: hej dziewczynki! Ja myślę: że też ty masz się  z czego cieszyć... zdajesz sobie sprawę z tego co mnie spotkało?

            Zaraz usiądą do herbatki (mają taki zwyczaj, miły nawet, ale teraz nie zauważam niczego miłego...), wtedy przeszkodzę im w rozmowie i ustalimy co teraz ze mną będzie.

 

###

 

            Póki co trza skombinować sobie telefon zastępczy. Zaglądam do szuflady z narzędziami ojca i znajduję starego ericssona. Cegła, pilot, kilogram, różnie można to nazywać. Jest to dziadowy telefon sprzed jakichś 10 lat. I tylko wtedy mogło to się zwać „czymś”(to jest „coś”-mówimy z podziwem). Żeby chociaż był sprawny, a on bez podświetlania i głosu wyładowuje się co pół dnia. No nic, tylko trzymać go non-stop przy ładowarce. Ale nie mam wyjścia, biorę go. Pożyczam kartę SIM od siostry. Teraz tylko napiszę smsy z internetu do wszystkich znajomych, żeby tu pisali i będzie ok! Już nie mam zmartwień!

 

###

 

            Rozmowa ze starszymi na 15 minut. To średnia długość. Ale to dobrze, bo długich kazań nie cierpię. Nie obyło się bez nich. Gadanie: co ja robię na lekcji? Co to, przerw nie ma? Może dziadka by wysłać po odbiór... Dobrze mi zrobi trochę czasu bez telefonu...

Nie! Wcale nie zrobi dobrze, tylko pogorszy i pogłębi moje żądze, jeśli tak to można nazwać.

Matka oznajmiła, że nie chce jej się zachodzić do szkoły. Że wstyd jej za mnie i podała jeszcze milion innych powodów dla których nie poszłaby do szkoły.

Dobra, łachy bez. Teraz i tak jakoś przeżyję, bo mam inny środek komunikacji. Będę się wkurzać, że piszczy z rozładowania, będę go dźwigać, nie będę mogła trzymać go w kieszeni, bo się nawet nie zmieści, nie będę pisać sms-ów na korytarzu, bo wstyd, ale będzie dobrze. Będę stale w kontakcie.

 

###

 

Żyję z dziadem. Byłam przygotowana na to, że łatwo nie będzie. Odczuwam to. Jak tylko odzyskam telefon już nigdy nie będę wyciągać go w szkole, na lekcjach. Na pewno, nigdy! Obiecuję tak sobie. Zaraz spiszę słowa swego przyrzeczenia na piękną, białą kartkę i pokaże rodzicom. Może się ugną.

Pytam matkę co dalej... Ona ku mojemu zdumieniu oznajmia, że może zadzwoni do szkoły i dzięki temu ja będę mogła ją odebrać! Super, niech już będzie poniedziałek! Na razie musze być grzeczna, by nie podpaść mamie!

 

###        

                                                         

Jest poniedziałek. Pożyczam telefon od koleżanki z ławki. Matka oddzwania, odbieram jednym przyciskiem (jakie to łatwe!). Ale chwila... czy ja dobrze słyszę? Mówi, że musi się zastanowić czy dzwonić czy nie... Ja nie mogę! Niech mnie nie dobija! Ile wytrzymam z tą cegłą, którą można kogoś zabić zrzucając mu ją na głowę (z małej wysokości). Hmm... (co mi przyszło do głowy?)

Na następnej przerwie dzwoni jeszcze raz i mówi, że załatwiła! Boże jaka radość we mnie wstąpiła. Teraz tylko trzeba stawić czoło dyrektorce, ale mam dużo odwagi! Tak, przepełnia mnie siła i odwaga. Zaraz sflaczeję...

Idę do sekretariatu, wcześniej pytając dzieciaki z pierwszej klasy podstawówki (kurczę, takie małe a wie lepiej niż ja!) gdzie to jest, bo jeszcze nie miałam przyjemności tam gościć i wolałabym już nie mieć jej... Dyrektorzy nigdy mi się nie kojarzyli dobrze. Wszyscy są tak samo groźni (kojarzy mi się z carem Rosji - Iwanem Groźnym, brrr).

Stoję już przed czerwonymi drzwiami z białą klamką (co za patriotyzm). Nie będę jej całować, jak mówi przysłowie. Biorę głęboki oddech, zapinam bluzę pod samą szyję, żeby nie było mi widać gołego pępka, bo w tej szkole jest to surowo zabronione. A co ja zrobię, że bluzeczka skurczyła się w praniu?

Pukam, jak nakazuje jedno z praw dobrego wychowania (bo w szkole muszę już o nich pamiętać) i bez czekania na odpowiedź lub chociaż krzyknięte od niechcenia słowo w stylu „proszę”, wchodzę z głową podniesioną do góry. Będę grać pewną siebie zadziorę. Podchodzę do lady, kłaniam się i oznajmiam: ja w sprawie komórki, to znaczy telefonu... Ta odpowiada: a, tak. Pamiętam... to ty? No nie, to nie ja, wiesz? Chyba widzisz! Nie odpowiadam na głupie pytania (nie powiedziałam tego, tylko pomyślałam). Zawołała dyrektorkę, Murawską. I co nie można było tak od razu, bez zbędnych pytań, zajmowania mi czasu tym samym? Chcę jeszcze zdążyć na obiad!

Otrzymałam mały ochrzanik i odesłanie do wicedyrektorki, znaczy się mojej nauczycielki polskiego, pani Mędykowskiej. Cholera, czemu mam takiego pecha? Czemu, pytam? Specjalnie tak to zaplanowały! Trzy głupie baby! Nie wyrolujecie mnie, nie pokonacie, jeszcze was wszystkie wykiwam, pokażę, że jestem mądrzejsza!

Wszystkie od teraz nie będą mnie lubić i uwezmą się na mnie, ale dobra, nie dasz mi ty, Murawska, da mi Mędykowska. Nie może mi zabrać i nie oddać mojej własności. I lecę na piętro z gabinetem trzeciej idiotki.

Staję przy drzwiach z napisem „Wicedyrektor liceum ogólnokształcącego nr 99 - Lidia Mędykowska”. Cóż za paskudne nazwisko. Wiem co mnie tu czeka, wiem bardzo dobrze... ta baba wymagluje mnie za wszystkie czasy i da mi taki wykład jakiego jeszcze w życiu nie słyszałam. Weźmie mnie od tej pory pod swoją lupę i wzroku nie będzie ze mnie spuszczać. Nie chcę żyć jak zbrodniarz!

Odwagi, Lenko – jakiś głos przemawia do mojej świadomości - jesteś odważna, silna dziewczynka, będziesz z siebie dumna! Tylko tam wejdź.

Dość! Raz, dwa, trzy... wchodzę (czuję się jak główna bohaterka filmu sensacyjnego)!

Wkroczyłam właśnie do pomieszczenia, w którym śmierdzi jej indyjskimi perfumami. Założę się, że kupiła je w podziemiach centralnego lub w pobliżu stadionu X - lecia! Nie cierpię ich zapachu. Mdli mnie, gdy je czuję. Będę oddychać ustami i... trudno, wyglądać jak niedorozwój.

Porządek i dyscyplina - to są zapewne jej cechy, tyle spostrzegam na pierwszy rzut oka. Wszystkie segregatorki, teczki równo ułożone na półkach (odkurzonych, nie to co u mnie w pokoju... ale ona ma osobistą sprzątaczkę).

Ale trafiłam... siedzi za swym biurkiem. To ja już wiem, że spędzę tu trochę czasu. Na siedząco można mówić i mówić. A ona ma takie fazy, spokojnie, już przekonałam się o tym nieraz, będąc na jej lekcji i nie mogąc już znieść tego trajkotania. Serio mówię, myślałam, że zwariuję, coś niemiłego krzyknę.

Niemłoda, nieprzyjemna, niesympatyczna, niemiła, nieszczera, nieładna, niemodna i niefotogeniczna jędza. Znam ją od kilku miesięcy i wiem, że taka właśnie jest. Jak łatwo się domyślić, nie lubię jej. I myślę, że z wzajemnością. Nic mnie to nie obchodzi, niech mi odda komórę i spadam.

 

###

 

Wyszłam...

Ale mi przygadała! Myślała, że jestem obowiązkową, systematyczną, solidną, ambitną sumienną uczennicą, zawiodła się na mnie. Ponadto usłyszałam, że jestem niepoważna. Ale mi odkrycie! A po co mam być poważna? Na pewno nie w tym wieku, niech nawet o tym nie myśli! Nie mam zamiaru się zestarzeć tak szybko, jak ona! Widziałam jej zdjęcie sprzed 10 lat i z zewnątrz  nic się nie zmieniła! Żałosne. Niepowaga to cecha mojego charakteru, tego nie zmienię, bo nawet nie chcę, nie widzę sensu.

Ciekawe skąd wyobraziła sobie mnie jako taką chętną do pracy dziewczynkę? Może na taką wyglądam? Aaa... już wiem! Czytała przecież moją autocharakterystykę!  He, he... ale tam głupoty popisałam! A ona we wszystko uwierzyła!

Na koniec bezczelnie zapytała: mam nadzieję, że przeprosiłaś panią Kotarę – Szopę (to podwójne nazwisko mojej chemiczki)? Myślałam, że prychnę śmiechem! Bardzo ciężko było się powstrzymać. Z dwóch powodów, ponieważ nie czułam najmniejszej potrzeby przepraszania jej a drugi powód jest prosty: gdy słyszę to nazwisko zawsze zbiera mi się na śmiech, zwłaszcza w chwilach niedozwolonych (a już na maxa, gdy pomyślę, że jej mąż zwie się Kotar-Szop...).

Dobra, załatwiłam sprawę! Dokonałam tego i teraz w kieszonce wesolutko wibruje telefonik, jest nienaruszony!

Stwierdzam: głód nałogowca został zaspokojony.

 

###

 

Ostatnia lekcja: wciąż nie mogę przestać uśmiechać się sama do siebie. Moja radość jest ogromna. Nie zrozumie mnie nikt. Ani posiadacz komórki, ani nawet uzależniony z komórką. Ale myślę, że taki Mickiewicz czy Kochanowski z całą pewnością. To oni pisali coś w stylu „... ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił...”. Ja teraz czuję cos w tym stylu. Ale mi nikt nie musiał tego udowadniać. Pogadałbym sobie z tymi dwoma kolesiami, szkoda, że nie żyją.

 

###

 

Miałam rację: Męda ma mnie na oku. Nudzi jej się czy jak? Nie ma lepszej roboty?  Niech swojego męża kontroluje, może ją zdradza? Ostatnio na lekcji chciałam wyjąć chustkę do nosa z plecaka, z mniejszej przegródki. A ta zaraz wyskoczyła! Czego tam szukasz? Ja wiedząc, że mam czyste sumienie wstałam, pokazałam chusteczkę i odrzekłam ze spokojem: chyba mogę wysmarkać nos? Wiem, że się wkurzyła się, bo syknęła: siadaj. I to nie ja ją wkurzyłam, tylko ona sama się zdenerwowała. Jej sprawa, że się przejęła.  Właśnie ludzi takich jak ona, nie cierpię. Jak coś ich zdenerwuje, to już cały dzień mają zmarnowany. Wyładowują swą złość na innych i demonstrują swój zły humor na lewo i prawo, koniecznie chcą zepsuć również innym dzień, by nie czuli się osamotnieni w swej złości. Rada? Olać ich. Niech sami sobie z tym radzą.

 

###

 

Nie jestem pewna czy nie za szybko to mówię, ale po tym incydencie moje uzależnienie trochę przeminęło, osłabło. Mój stosunek do telefonu trochę się zmienił, nie był mi niezbędny, nie zerkałam na niego co chwila, by sprawdzić czy coś się działo w nim, nie reagowałam na sms-a jak dawniej, podskokiem na krześle, drgnięciem serca.

Być może niesłuszne jest stwierdzenie, że to dzięki upomnieniu nauczycieli, ale przeżyć osobistych, zerwałam kontakt z kimś cennym dla mnie, więc nie mogłam spodziewać się sms-ów od tej osoby. A więc na komórkę nie mogły przychodzić ważne sms-y.  Tak się skończyło...

 

###

 

Więc dobrze (nie mówicie mi, że nie zaczyna się od „no więc...”, bo tu nic mnie to nie obchodzi). Jestem kobietą wolną od wszystkiego. Jestem ponad to wszystko, co mnie otacza. Cudowne uczucie, spróbujcie kiedyś, polecam.

orienne : :