Archiwum luty 2004


lut 27 2004 Jakie wartości wychowawcze kryją w sobie...
Komentarze: 0

Jakie wartości wychowawcze kryją w sobie bajka i baśń i który z tych gatunków literackich bardziej odpowiada mentalności dziecka?

 

            Był wczesny wieczór. Wczesny, dla mnie. Nie dla mojego młodszego brata. Dla niego nadeszła już pora na sen. Było po 19, po telewizyjnej wieczorynce. Stała godzina wyznaczajca  pójście do spania dzieciom w jego wieku, czyli 6 lat, ja 17-latka zwykłam kłaść się spać około północy.

-         Lenaaa... – zaczepił mnie tonem, który wyrażał prośbę. Doskonale go znałam.

-         No? – oderwał mnie od lekcji – o co chodzi?

-         Nie chce mi się jeszcze spać...

-         Żartujesz? Ile ja bym dała żeby już teraz móc się położyć! Nie przesadzaj, poleż spokojnie, to zaśniesz. Zajrzę do ciebie za jakiś czas.

Wróciłam do swojego pokoju, nie pozwalając mu na dalszą dyskusję z sobą. Nie miałam na to czasu.

Próbowałam się skupić na lekcjach, ale po chwili znów dobiegło mnie wołanie z pokoju małego:

-         Lenka... – zaczął zdrobnieniem aby uzyskać porządany efekt. Znam te sztuczki.

Ale jednak próba ściągnięcia mnie do pokoju zakończyła się sukcesem:

-         Nie pomaga?

-         Nie. Posiedź ze mną.

Spojrzałam na niego surowo.

      -    Proszę... – dodał po chwili.

-         I co? Może jeszcze bajeczkę ci poczytać?

-         Ooo! Super!

-         Dziecko, ja mam lekcje...

-         Ale ja nie zasnę – mówi błagalnym tonem.

Idę na ugodę:

-         Dobra, ale wybierz jakąś z  krótszych. I taką, przy której napewno zaśniesz.

Zazyczył sobie baśń o Kopciuszku, którą już tyle razy słyszał i chyba zna na pamięć. Ale kto nie lubi czytania „do poduszki”.

Skończyłam czytanie. Spojrzałam na niego. Nie zasnął!

Pomyślałam, że w takim razie mogę sprawdzić go, jak bardzo uważnie mnie słuchał...

-         Powiedz, czy ta opowieść jest realna? Czy mogła wydarzyć się naprawdę?

-         Sam nie wiem..

-         No ale czy widziałeś żeby ktoś kiedyś przemienił zwykłą dynię w piękną karocę? Albo łachmany w cudowną, jedwabną suknię?

-         Nie, ale w wielu takich długich bajkach tak się zdarzało. To normalne.

-         Te „długie bajki” to baśnie – powiedziałam wyrozumiale – Więc rozumiesz. Takie zdarzenia, jakie zostały przedstawione tutaj, w „Kopciuszku” istnieją tylko w naszej wyobraźni. Ktoś to sobie wymyślił. Przedstawił tu obraz upiększonego życia. Wszystko jest prostsze i piękniejsze, niż w realnym świecie. Wiesz dlaczego? Może autor miał w tym jakiś cel? – próbowałam ciągnąć dalej tę coraz ciekawszą rozmowę...

-         Może po to, żeby pokazać ludziom co jest dobre, a co złe. Żeby wiedzieli.

-         No pięknie! Charakterystyczne w baśniach jest to, że zawsze zwycięża dobro nad złem, piękność nad brzydotą, prawda nad kłamstwem i obłudą. Dobro zostaje nagrodzone, zło ukarane. Widzisz jakie to proste? Takie nieskąlikowane. Nie ma czegoś pomiędzy dobrem a złem.

-         I zawsze kończy się sukcesem tego dobrego bohatera.

-         Dobre spostrzeżenie. Prawda, że do przewidzenia jest końcówka baśni? Wiemy, że skończy się szczęśliwie dla głównego bohatera. Z góry wiemy, że nic nie może się stać „temu dobremu”. Wiemy, że napewno przeżyje i wygra prędzej czy później. Może jakieś wnioski?

-         Dla tego, kto to czyta? – skinęłam głową – no to może taki, żeby postępować dobrze, to wtedy też zostaniemy nagrodzeni.

-         Świetnie! Autor tej baśni byłby z ciebie i z siebie dumny! Bo o to właśnie chodzi w tej baśni. By uświadomić czytelnikom, że dobro zwycięża ze złem. I choć może nie zawsze tak jest, to mamy zakodowane wumyśle, że tak rzeczywiście jest. A to juz dużo.

-         I bohaterzy też są albo źli albo dobrzy! – mówi podekscytowany barciszek jakby odkrył coś, jako pierwszy. Ale cieszę się wraz z nim.

-         Bohaterowie! – poprawiłam malca - Ale też trafne spostrzeżenie! W baśniach pokazane są wzorce osobowości. Bohaterowie są albo źli, albo dobrzy. Dlatego ich cechy charakteru też są bardzo wyraźnie podzielone. Dzięki temu odbiorca, gdyby miał kłopoty z odróżnieniem cech pozytywnych od negatywnych, automatycznie wie jakie cechy są dobre a jakie złe. Dla kogoś w moim wieku, albo jescze starszego może się to wydać banalne. Myślę, że właśnie dlatego baśnie są przeznaczone głównie dla najmłodszych odbiorców, czyli dzieci.

-         Ale dlaczego?! Mi podoba się ta bajka i zawsze chciałbym żeby świat taki był! – buntowniczym tonem atakuje mnie malec.

-         Baśń, nie bajka – znów go poprawiam -  Osoby starsze, czyli nie takie jak ty, mają już jakie takie wyobrażenie o świecie, znają go trochę lepiej niż ty, który z bajeczek nie dowie się o nim wiele. Tak po prostu jest. Oto urok dzieciństwa. – powiedziałam to jakbym sama była już niewiadomo jak stara – Poza tym nie nadużywaj słowa „zawsze” – rzekłam pouczająco.

-         To ja nie chcę być dorosły! – mały znów zaczyna bunt.

-         Dobra, wystarczy! Powiedz mi jeszcze czego mogłeś się nauczyć z tej opowieści?

-         Że jak będziemy dobrzy mimo wszystko, to w końcu zostaniemy nagrodzeni. I ja w to wierzę – z wielkim przekonaniem oświadczył mały. Urzekł mnie tymi słowami.

-         Bardzo dobrze, że wierzysz. Może jeśli będzie więcej takich, jak ty, świat będzie lepszy. Rozwinę twoją myśl, jeśli pozwolisz – znów wykazałam się wyrozumiałością dla jego młodego wieku i dla niepoprawności jego wypowiadania się - Ja tę baśń rozumiem tak: w życiu trzeba  sobie radzić z problemami, trudnościami, pamiętając że po złym nadchodzi dobre. Bo przecież nigdy nie jest tak, że na życie jakiegoś człowieka składają się tylko same dobre wydarzenia albo same złe! Szczęście i nieszczęście w życiu przeplatają się z sobą. Mam rację, braciszku?

-         Poczytaj mi coś jeszcze. Bo wcale nie jestem śpiący! – powiedział, a jego oczy rzeczywiście nie wyglądały na zmęczone.

Pomyślałam: czemu nie.. Mały może się czegoś nauczy, a wraz z nim ja. W końcu ucząc, uczysz się sam.

I nie wiem czemu, ale bardzo byłam ciekawa jego poglądów. Poprzez takie konwersacje z nim, przypominałam sobie swoje lata dzieciństwa, odbywałam podróż do swojej bardzo wczesnej młodości, a to bardzo sentymentalna podróż.

Ciekawe co o nieco mniej optymistycznych od baśni, bajkach powie mi najmłodszy z rodziny...

-         To teraz, dla porównania poczytam ci taką prawdziwą bajkę.

-         Mogę wybrać? – z zapałem zaczął wertować grubą księgę, tą samą z której kiedyś mama mi czytała na dobranoc...

-         Ta! – wskazał palcem na tytuł „Żaby i wół”.

Była to historia, która mówiła o matce żabie, która pragnęła udowodnić swoim dzieciom, że potrafi być większa od woła. Nadymając swój brzuch coraz bardziej, w końcu pękła a i tak ani przez chwilę nie była większa od woła. Zdanie kończące utwór brzmiało: „Zawsze trzeba pamiętać o tym, kim się jest”.

-         Jak się zakończyła bajka?

-         Źle... żal mi tej mamy żaby. Nie powinna była umrzeć. – ze smutkiem odpowiedział braciszek.

-         Bo widzisz, dla bajki charakterystyczny jest realizm, zobrazowane są prawa rządzące życiem, nie ma tu ani trochę fantastyki. Można rzec, że ukazane jest prawdziwe, okrutne, nie raz niesprawiedliwe życie.

-         Pewnie dlatego dorośli wolą bajki – w jego głosie słyszę w dalszym ciągu nutkę naburmuszenia. Staram się więc być spokojna, cierpliwa i delikatna:

-         Mogą woleć. Na pewno bajka jest bardziej wiarygodna niż baśń. Ale dorośli raczej nie czytują bajek, chyba że swoim dzieciom. Jak życzą sobie odrobinę prawdziwości, to otwierają gazetę, włączają telewizor, np. na wiadomościach, albo wychodzą na ulicę.

-         Taka idea mi się nie podoba... – zastanawiam się skąd zna słowo „idea”...

-         No wiesz, póki co żyj jeszcze w swoim świecie ideałów. Ale wróćmy na moment do bajki. Wiem, że ci się nie podoba, ale chciałabym się dowiedzieć jakie różnice zauważasz jeszcze między dwoma utworami, które ci czytałam?

-         „Żaba” na pewno była krótsza od „Kopciuszka”.

-         Tak, bo w bajce niepotrzebna jest rozlewność epicka. Opisy nie są istotne, najważniejsza jest treść, czyli przesłanie bajki jest najważniejsze. A jak myślisz co oznacza zdanie umieszczone na końcu tej bajki? Co ono ci przypomina?

-         To jest chyba taka przestroga... – dobrze kombinuje!

-         Bardzo dobrze! To jest morał, taka dobra rada, złota myśl, która praktycznie jest podsumowaniem całego utworu. A wyjaśnisz mi jaka nauka płynie z tej bajki?

-         Żaba nie powinna była robić z siebie niewiadomo czego. Jest żabą i powinna się z tym pogodzić. Powinna się z tego cieszyć. A ona próbowała być podobną, przynajmniej ze wzrostu wołem. To głupie. Po co? – mały zaczynał swoją filozofię... musiałam mu przerwać.

-         Czyli rozumiesz po części tę bajkę. Mówisz, że żaba postąpiła niemądrze. Chciała walczyć z naturą, która stworzyła ją jako żabę i tak powinno zostać. Żaba zapłaciła za swoją zuchwałość, chęc popisania się przed własnymi dziećmi. Zobacz jaki dała przykład swym dzieciom...

-         Dzieci nie próbowałyby jej naśladować, bo widziały co się z nią stało – że pękła – skrzywił się - Bajki chyba nie są przeznaczone dla dzieci, są zbyt agresywne.

-         Wiedziałam, że bardziej polubisz baśnie. Tak jest z dziećmi. Wolą świat wyimaginowany...

-         Jaki??? – wielce się zdziwił.

-         No upiększony – uprościłam - bez triumfu zła, lecz zawsze dobra, idealizujący postacie, sytuacje. Ech dzieci, dzieci... żyjcie w tym idealnym świecie, który ukształtowały w was wasze umysły, które czerpią z baśni itp. Jescze macie czas na poznanie prawdziwego świata. Poznajcie go jak najpóźniej...

-         Mówisz jak mamusia – hamuje mnie przed rozgadywaniem się.

-         To co? Na dziś chyba już wystarczy wrażeń. Mam nadzieję że teraz uśniesz. Tylko żeby nie przyśniła ci się pękająca żaba, lepiej kopciuszek, tańczący z królewiczem – całuję braciszka na dobranoc – Śpij słodko.

Wracam do siebie, do swojego pokoju. Zamykam wszystkie zeszyty. Już nie zaglądam do nich, nie patrzę czy było coś zadane. Przecież w każdej chwili może pojawić się dobra wróżka, która zrobi to za mnie.

orienne : :
lut 20 2004 Chcesz być moim głupkiem?
Komentarze: 0

Chcesz być moim głupkiem?

 

Usłyszałeś kiedyś takie pytanie? Gdziekolwiek, kiedykolwiek? Słyszałeś? A chciałbyś usłyszeć? A od kogo spodziewałbyś się takie pytanie usłyszeć? A jak byś na nie zareagował, jak odpowiedział?

 

No więc mnie takie pytanie wleciało do głowy(albo mi się przyśniło?). Przypadkowo – jak większość ludzkich myśli. Wydało mi się ciekawe. Zapisałam je. Miałam nadzieję, że kiedyś je wykorzystam. Gdzieś.

 

Nie, nikogo tak nie zapytałam. Ale to pytanie często do mnie powracało. Powracało wraz z wizją sceny, w której w taki właśnie sposób składam propozycję chłopakowi, czy nie chciałby być moim „chłopakiem”. Ale to nie byłby najprawdziwszy chłopak. To byłby „głupek”, po angielsku fool.

 

To chłopak, który kocha dziewczynę, ona jego z całą pewnością nie. On ją ubóstwia, ona nim pomiata. On zrobiłby dla niej wszystko, ją jednak niewiele to interesuje. On kocha ją najszczerzej i najmocniej, ona nie zdaje sobie z tego w pełni sprawy. Nie wie, co to miłość. Ona ma nad nim znaczną przewagę – może nim „rządzić”. Przecież on zawsze zrobi, co zechce ona, Jego Pani.

 

A ona? Można nazywać ją dowolnie. Jako taką, która chce mieć „pewniaka”, chłopaka w kieszeni, który zawsze jest gotów do bycia z nią, do którego zawsze może wrócić, bez słowa tłumaczenia. Można także mówić o niej, jako dziewczynce, która lubi bawić się uczuciami chłopców, czasami nieświadomie raniąc ich. Kim jeszcze jest? Powiedzmy, że panią, która uwielbia być otoczona mężczyznami, ubóstwiana przez nich. Ale to wszystko nie musi być prawdą, to tylko przypuszczenia...

 

I dla kogo ten układ jest korzystniejszy, bardziej zadowalający? Jak wam się podoba?

 

I w tym momencie wybuch: to układ idiotyczny! Ale tylko pozornie. Parsknięcie śmiechem. To nie ja. I znów słyszę oburzenie w słowach: jaki idiota zgodziłby się na taki związek?! Zakochany. Co?! – szybko i z wyrzutem. Cholernie zakochany. I cisza. Nikt się już nie odzywa.

 

Bo zakochany, ale no tak - naprawdę, jest właśnie taki, jak opisany „głupek”. Jaki jeszcze jest? Często bywa zasępiony, oczywiście z jej powodu. Ale niczego jej nie zarzuca – broń Boże! A żeby nie powiedzieć zawsze, to prawie zawsze z jej powodu miewa złe nastroje, z których albo wyjdzie sam, albo ona mu w tym pomoże, albo będzie w nich tkwił i męczył się. Biedaczek. A powód tego stanu, choćby najbardziej błahy, bo powiedziała coś raniącego, była niemiła, smutna, nie miała ochoty z nim rozmawiać. Albo to jego wina - to on jest przewrażliwiony na jej punkcie, za bardzo ją kocha... On wie, że to jego wina, głupio się zakochał. Nie głupio, a nieszczęśliwie.

 

Poza tym jest uparty. Za największą wartość swego życia uważa właśnie tą jedyną miłość, która przychodzi tylko raz. Jest święcie przekonany, że właśnie ją odnalazł, więc jakże mógłby pozwolić jej odejść? Jak dać za wygraną? Wszak to właśnie cel jego życia. Nigdy nie straci nadziei, że może kiedyś... ona za jego wszystkie starania nagrodzi go swą miłością. Ale to nie może być traktowane jako „nagroda”. To przyjdzie samo, albo i nie.

 

Ale czasem, dzięki niej, bo przecież wszystko kręci się wokół Niej, czuje się cudownie, nikt tak jak ona nie potrafi go uszczęśliwić, ukoić duszy jednym uśmiechem, jednym słowem zmniejszyć jego tęsknotę, gdy są daleko od siebie. Choćby dla tych niewielu chwil, może poświęcić wszystko – samo przebywanie z nią to niemalże pełnia szczęścia.

 

A jak go rzuci? A no właśnie to nie jest tak, że jakby go rzuciła, albo raczej powiedziała: od dziś nie chcę cię więcej widzieć!(zacznijmy od tego, że do takiej sytuacji by nie doprowadził)to nie chciałby już żyć. Nie popełniłby samobójstwa, ale byłoby mu naprawdę ciężko. I nie wiem jak dalej wyglądałoby jego życie. Ale jakoś na pewno.

 

I kto wie czy taki układ, że nie mogą być razem, nie jest dla niego lepszy. Nie wiecie, o co chodzi? No a czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie ich jako szczęśliwą parę? No przecież, że to niemożliwe! Czy gdyby nawet tak było, to byłby w końcu szczęśliwy? Nie! Czułby spełnienie a to wcale nie jest miłe uczucie.

 

I co z tego, że udało mu się, że jest z kobietą, z którą pragnął być? To już koniec. Takie podejście do związku może się wydać bardzo młodzieńcze, niepoważne, można wręcz nazwać je zabawą...

I zaraz może nasunąć nam się na myśl pytanie: jak w takim razie powstają inne związki? I to jest inteligentne pytanie. Nie odpowiem na nie, a wysnuję założenie, które daje do myślenia: może wszystkie związki, które istnieją nie są w pełni szczęśliwe? I czy każdy jest z tym, z kim pragnąłby być? Dodam jeszcze, że wcale nie jestem pesymistką.

 

            A ktoś może smutno spytać: dlaczego głupek? Nie można jakoś ładniej nazwać tak bardzo zakochanej osoby? Można, pewnie, że można. Ale zdaje się, że moje określenie jest jednak najlepiej sformułowane i trafnie przystające do postawy osoby „głupka”.

 

            Wszystkich „głupków” przepraszam, choć nie ma za co.

 

***

 

*od razu widać, po której stronie stał piszący

orienne : :
lut 20 2004 Model miłości
Komentarze: 1

Model miłości

 

            Nie tak wyobrażała sobie miłość. Pierwszą miłość.

            Pierwsza miłość miała być najpiękniejsza i jedyna, która nigdy nie rdzewieje, do której zawsze ma się sentyment. Do której tak chętnie powraca się w wspomnieniach...

            Nie tak mieli się poznać. Nie rozmawiając na czacie. Mieli wpaść na siebie przypadkowo, idąc ulicą. Wtedy on zacząłby ją najmocniej przepraszać pomógłby jej podnieść torebkę i przybory do makijażu, które z niej wypadły. Później ich spojrzenia napotkałyby na siebie i już wtedy wiedzieliby, że to nie było ich ostatnie spotkanie.

            Nie tak miał rozwijać się ich romans. Nie mieli widywać się w szkole, na przerwach, gadać o zajęciach, które czekają ich za chwilę albo o nauczycielach. Nie mieli także spotykać się po szkole, a później iść do niego do domu na herbatę i ciastka. Nie miało być siedzenia na jego kanapie i w momentach ciszy nie miało być wstydliwego spoglądania w dywan. To nieromantyczne. W takiej chwili powinien ją pocałować.

            Nie tak miał ją poprosić o chodzenie. To była porażka. Zupełny brak uroku! Powiedział „pytam się teraz”. Och, czemu tak było! Zepsuł chwilę, która powinna być najpiękniejsza! Mógł ją zabrać do pięknego parku, gdzie spacerowaliby. Później, gdy nogi rozpoczęłyby ich boleć, usiedliby na ławeczce pod leszczyną. On wtedy uklęknąłby tuż przed nią, pocałowałby delikatnie jej dłoń i patrząc jej głęboko w oczy, poprosiłby, aby zechciała stworzyć z nim związek. Oczywiście to tylko snucie romantycznych historii.

Nie tak miał wyglądać jej związek. Nie miało być czystej fizyczności ze szczyptą rozmów, dla zasady, a miały być niekończące się rozmowy, miało być spacerowanie za rękę, wzajemne wspieranie się i rozmawianie o wszystkim wokoło. Miało być oczekiwanie, odliczanie minut do kolejnego spotkania. Nie było.

Miał ją kochać tak mocno, że serce pękałoby mu w chwili, gdy ona musi już iść. Jej partner, co prawda kochał ją, ale ona nigdy w to nie wierzyła. Na pewno mnie nie kocha – mówiła – wcale tego po nim nie widać. I dalej – jakby mnie kochał to zawsze miałby dla mnie czas. Zawsze. Zabierałby mnie na romantyczne kolacje, filmy do kina... a on nawet nie kupuje mi kwiatów! A tak lubię czerwone róże! Dzwoniłby do mnie codziennie i mówiłby do mnie stęsknionym głosem „kochanie moje...”. Gdyby mnie kochał to nigdy nie wypuszczałby mnie ze swoich ramion. Nie kocha mnie wcale!

            Miał być przystojny, silny... był chudy, niski, o przeciętnej urodzie, zaniedbany. Był zupełnie zwykły. Marzyła, by był podobny do Seana Connery’ego, Mela Gibsona, Toma Cruisie’a. Bynajmniej nie był.

            Dlaczego więc z nim była? I to jest dobre pytanie. Może całując jego usta, wyobrażała sobie, że należą one do ekranowego amanta? Może będąc w jego objęciach czuła ciepło kogoś innego?

Nie byli razem długo. Związek został zakończony przez nią. Miała go dość. Nie był jej marzeniem. Przestał nim być w chwili, gdy została jego dziewczyną. Wtedy właśnie całe wyobrażenie, opinia o nim obróciły się o 180 stopni. Był jej chłopakiem - to za dużo. To nie mogło trwać dłużej. Spełnione marzenia przestają nimi być.

Wolała kochać na odległość swoich ulubieńców ekranowych. Podziwiać ich, śnić o nich, mieć świadomość, że nigdy nie obejmą jej swoimi silnymi ramionami, że są nieosiągalni dla niej. I to lepiej. Marzenia są potrzebne. Marzenia są bez wad. Niektóre marzenia muszą pozostać niespełnione na zawsze.

To nie był dobry związek. Nie było tak, jak w filmach... nie kochał jej tak, jakby chciała, jak myślała, że się kocha. Ale czy nie wiedziała, że każdy kocha inaczej? Każdy inaczej okazuje miłość. Tak, to te filmy jej zaszkodziły...

orienne : :
lut 13 2004 o autobusach...
Komentarze: 1

Ulubiony temat – autobusy!

 

I chyba najbardziej klasyczny przypadek, który często ma miejsce w autobusie. Wiadomo, co mam na myśli – ustępowanie miejsc przeróżnym osobom!

            Zdarzało mi się wiele razy słyszeć, jaka to jest ta „dzisiejsza młodzież”. Że ani to ustąpi ani nie przeprosi ani nie podziękuje...

I co dziwne, zawsze słyszę to samo. Zero oryginalności! Czy oni wkuli na pamięć te kilkadziesiąt zdań o kulturze młodego pokolenia?

Takie gadanie pobudza moje nerwy. Nawet bardzo. A już najbardziej, gdy dotyczy ono mnie.

Aż się wyrywa z ust dogadać takiemu: ej, weź się zamknij. Do kogo ty to mówisz?

I zacznie sobie gdakać taka stara kwoka...

No bo jakoś nie wyobrażam sobie faceta, który by narzekał na to, że nie ma miejsca. Może to dlatego, że mężczyźni zwykle nie chcą by ktokolwiek ustępował im miejsca. Dzieje się tak, ponieważ nie czują się wtedy w pełni sił(bo rzeczywiście nie są, ale za cholerę nie przyznają się do tego), a więc automatycznie zmniejsza się ich procent uważania siebie za mężczyznę. No i nie trzeba już dodawać, że to najgorsza obelga dla mężczyzny. Przynajmniej ja tak to postrzegam.

Więc zacznie taka przekupa(prosto z bazaru)gadać oczywiście do swojej koleżaneczki – kumoszki. Czasem, jak jej zabraknie to do siebie samej, albo nie, jeszcze lepiej - do przypadkowych ludzi, że siedzi takie młode, niewychowane i nie dość, że nie ustąpi, to jeszcze będzie udawać, że nie widzi.

A co taka idiotka może wiedzieć(mówiłam, że się denerwuję)?! Czy zna człowieka? Może kogoś cholernie boli głowa, albo ma kamienie w plecaku lub musi siedzieć, bo zasłabnie, bo lekarz zalecił?

            Lubię skromność u starszych osób. Sama też bym chciała zachować ją do wieku emerytalnego(i dłużej). I takim ludziom, miłym staruszkom, z pocałowaniem ręki oddam swoją miejscówkę, bo wiem, że zasługują na to. Wiem, że spokojne stanie, to forma grzecznej prośby, a nie spychanie kogoś z miejsca. Nie toleruję wymuszania siedzenia autobusowego i przy okazji żądanie dania dowodu swojej kultury(niby) takim prostakom, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że w tej chwili to oni wykazują swój brak kultury i obnażają swoją żałosną osobowość – awanturnictwo, pazerność, egoizm.

Robią przedstawienie w autobusie i co więcej chcą wciągnąć w nie jak najwięcej ludzi, żeby być silniejszym, mieć władzę.

            Mówi się, że im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Śmiech ogarnia człowieka, jak pomyśli o tym, widząc takie zrzędy, które chyba naprawdę nie mają już nic „mądrzejszego” do powiedzenia. Cała rzekoma mądrość opuszcza umysł wtedy. Co za zbieg okoliczności.

 

I na zakończenie taka rada: nie radzę mówienia na głos czegokolwiek w autobusie, bo wszystko to, co powiesz jest podsłuchiwane i może być wykorzystane przeciwko tobie.

 

I proszę. Ile daje taka wnikliwa obserwacja ludzkich postaw!

orienne : :
lut 13 2004 Opowiadanie o zeszłorocznych feriach
Komentarze: 9

Super ferie - czyżby???

 

            Ferie zimowe rozpoczęły się dla mnie pod koniec stycznia, długo na nie czekałam, by wyzwoliły mnie na jakiś czas od nauki i od wszelkich problemów związanych ze szkołą, choć nie tylko.

Doczekałam tego dnia! Ostatniego dnia szkoły uciekłam od razu do domu, gdzie akurat dziś czułam się nadzwyczaj komfortowo. Wiedziałam, że pewien czas już tu pozostanę. Na progu rzuciłam plecak do pokoju, nawet nie rozpakowując go, a zwykle była to moja pierwsza czynność, gdy tylko otworzyłam drzwi wejściowe i rozebrałam się z kurtki i zabłoconych butów (no taką mam drogę) i westchnęłam głęboko, by ulżyć swym emocjom: o Jezus Maria! Wreszcie na trochę nie będę musiała słyszeć co rano dzwonka budzika. Będę bez obciążeń w formie zadanych lekcji i zapowiedzianych klasówek. Mogę wyjechać w inne strony, na narty na przykład, będę oglądać filmy o godzinie 24 i nie będę się martwić tym, że nie wstanę do szkoły na drugi dzień, bo nie będę musiała, będę zajmować się głupotami i marnować czas, będę cieszyć się z pięknego życia, chodzić po ulicach centrum Warszawy, gdy ludzie będą się śpieszyć do pracy, a ja będę jedyną spokojną wśród nich. Ja będę spacerować i biegać, jak będę wolała. Niech mnie uznają za idiotkę, przecież nią właśnie jestem!

W pierwszym tygodniu mojej słodkiej wolności rodzice spontanicznie ogłosili, że wyjeżdżamy jutro. Dokąd? Tego jeszcze nie wiemy. Pojedziemy tam, gdzie nas kółka poniosą. Ale jedno jest pewne: będzie odjazdowo, bo jestem na to przygotowana! Nie wyobrażam sobie innego scenariusza.

Z radością chwytam za walizkę, otwieram wszystkie szafy ze swojego pokoju i wysypuję z nich ciuchy na wszystkie pory roku. Zawsze w ten sposób się pakuję, robiąc jednocześnie porządek w szafkach z ubraniami. Latam po całym domu, jak reszta współlokatorów, szukam klapek, kosmetyczki, okularów, aparatu... Przecież to wszystko trzeba wziąć. Mama gotuje jajka byśmy mieli co przygryzać do kanapek. Tata odlicza pieniądze. Widzę gruby portfel. To gwarant atrakcyjnego wypadu.

Jechaliśmy długo. Około pięciu godzin. Przez ten czas spędzony na tylnym siedzeniu samochodu, w stanie nudy zajmowałam się najróżniejszymi rzeczami: wysyłanie sygnałów z osobistej komórki do znajomych (straciłam ze dwa impulsy, cholera!), jedzenie, spanie, czytanie, słuchanie walkmana i czasem zagadywałam rodziców, najczęściej pytaniem: ile jeszcze? Jeśli ktoś kiedyś jako dziecko jechał samochodem, a myślę, że parę takich osób by się znalazło, to mnie zrozumie.

Po drodze zahaczyliśmy o babcine mieszkanie w Wolbromsku. Bardzo miła mieścina. Pomijając, że przyjeżdżam tu co rok na wakacje i trochę mi się tu zawsze nudzi, to bardzo lubię to miastko (bo to miasto, nie wieś, co wszyscy jego mieszkańcy zgodnie, z dumą chórem podkreślają). Jak zwykle bardzo miło nas przyjęto. Babcia i dziadzio uściskali mnie i wycałowali, z tymże dziadek ukuł mnie swoim niedokładnie ogolonym, krótkim zarostem, ale wybaczam mu to.

Babcia zaraz wyłożyła na stół wszystko, czym chata bogata. Naszykowała to specjalnie dla nas - to doprawdy miłe, gdy ktoś robi coś z myślą o tobie. Aż chce się jeść, mimo później godzinki (powiedzmy 22). Tak więc na stole pojawiły się ciasta, ogóreczki, grzybki, kanapki, wędlinki i na popitkę: herbata. Pamiętam stare czasy, gdy babcia mówiła mi: nie pij tyle Lenko... bo w nocy będziemy mieli niespodziankę...

Dziadek, jak to mężczyzna, rozpoczął swe gadanie, że wyrastam na piękną kobietę, że jest ze mnie dumny, że panna już jestem. On się z tego cieszy, a ja wolałbym być zajęta, mieć chłopaka.

Aby „sprawdzić” moją wiedzę spytał o jakąś głupotę z niemieckiego. Odpowiedziałam poprawnie, on ucieszył się niesamowicie i ucałował mnie. He, he... gdyby wiedział, że na koniec semestru miałam 2+ z niemca...  Słodka nieświadomość.

Wcześnie znużył nas sen i położyliśmy się do łóżek. Ale jak! Ja z mamą zajęłyśmy wersalkę (kanapę) a tatuś fotel rozkładany. Zapowiadała się spokojna noc...

Ale dawno nie przeżyłam takiej nocy! Było koszmarnie! Budziłam się z dziesięć razy, było mi gorąco, ciasno, rzucałam się okropnie. Ojciec mówił, że nawet przeklinałam: gorąco tu jak cholera! No tak... jak ktoś klnie, jak ja, to już wszędzie mu się to zdarza.

Na drugi dzień z samego rana babcia nas wyprawiła. Zrobiła nam chyba z dziesięć kanapek! Zapakowała jabłka, ciasto, pomarańcze, herbatę w termosie, jakbyśmy wyruszali w wyprawę co najmniej na Alaskę! Pożegnaliśmy się, obiecując, że w wakacje znów się widzimy. Odsypiałam w samochodzie.

Znaleźliśmy się w „hotelu”, swoją drogą ciekawa jestem ile miał gwiazdek... Chyba 0, bo warunki były naprawdę powalające. I gdy tak jeździliśmy od drzwi do drzwi, to zatrzymaliśmy się w końcu tu, w domku z zewnątrz ładniutkim, ślicznie pomalowanym na biało, kilkupiętrowym z blaszanym skośnym daszkiem. Domek z bajki. Ale tylko z zewnątrz. Gdy zobaczyłam wnętrze, to już wiedziałam, że tu zostaniemy. W środku, wiadomo jak w każdym domu, unosił się specyficzny zapach (tu-z początku domowego obiadku a tak ogólnie trochę zatęchlizną). Przyjęła nas całkiem energiczna, około 60-latnia kobiecina, wiadomo jaka: pulchniutka, kręcone włoski na lokówce, typowa kura domowa, taka gospodyni, która z pewnością potrafi dobrze gotować. Nie wiem tylko, czemu chodziła w samych skarpetkach, bez kapci na stopach. Ja tego nie znoszę.

I jeszcze tylko brakowało tu syna tej baby, który by się zakochał we mnie, bo na każdych feriach trafiał się ktoś taki i zawsze był to syn gospodarzy domu, w którym mieszkaliśmy. Jednak nie tym razem! Kobieta miała syna, który nie mógł mieć mniej niż 30 lat. Do takich nigdy nie miałam szczęścia...

Prowadziła nas na piętro najpierw pierwsze, potem drugie, potem już nie miałam siły maszerować pod górę, więc i liczyć nie miałam ochoty, co mi dało do myślenia, że moja kondycha nie jest w najlepszym stanie. Gdy nasze nogi liczyły schody, a dłonie kurczowo łapały z każdym krokiem poręczy, która wydawała się być bardzo niestabilna, kobieta szczebiotała radośnie, że kilka schodków można przejść, a wręcz to zdrowo.

I zaczęła snuć przed naszymi oczami wizję owego pokoju, który już tylko parę schodków wyżej czeka na nas... że w rogu stoi łóżeczko, że niemal naprzeciw naszego pokoju są drzwi do łazieneczki (na haczyk-można się poczuć jak w najprawdziwszej oborze), przy ścianie, kaloryferek (mąż sam przymocował!) grzeje żeby było cieplutko (bo hajcuję w piecu na fest-jej słowa), na stoliczku lampka, a nad oknem wisi śliczna firaneczka, z zasłonką (paskudnego koloru-intensywnej, lecz brudnej czerwieni), po prostu luksus! A przez okno widać strumyczek i górkę, z której będziecie zjeżdżać. Tylko okno trzeba mocno pociągnąć, żeby się otworzyło, ale też nie za mocno, bo można wyrwać.

Tymczasem w moich oczach konaliśmy, idąc po niezliczonej ilości schodów, a gdy dotarliśmy już na szczyt, mieliśmy tylko nadzieję, że to, co teraz ujrzymy, będzie warte takiego treningu.

Wprowadziła nas do pokoju, który bynajmniej nie mógł się nazywać apartamentem królewskim. W pokoiku, który jak na moje oko miał jakieś 6m kw. wciśnięto do niego 3 łóżka, stolik, 3 krzesła, szafkę, z obdrapanymi drzwiami. Ściany... jak się później przyjrzałam były pomalowane bardzo pomysłowo. Odsłaniając firankę okazało się, że „malarze” nie fatygowali się, by pomalować ścianę za nią. Hmm... bardzo pomysłowa oszczędność. Drzwi okazały się złośliwymi i trzeba było ja wielokrotnie zamykać, by rzeczywiście się zamknęły.

Rodzice podobnie jak ja, na pomieszczenie spoglądali krzywym okiem, ale gdy zapytali o cenę, a kobieta wypaliła: 25zł/24h, od razu się rozpromienili, mówiąc: bierzemy!

Jestem bardzo szczegółowa, więc jak coś takiego jak jej akcent w mowie nie mógł umknąć moim uszom. Jej styl zwracania się do nas też mi nie odpowiadał. Nie mówiła: Państwo, tylko Wy. Jakoś nie zorientowaliśmy się kiedyś przeszliśmy na „ty”.

Kiedy poszliśmy do samochodu, po nasze bagaże, widziałam jak „ta pani” spoglądała na męża z szerokim uśmiechem i zacierała ręce.

Nie lubię wyjazdów. Miejscem, w którym czuję się najlepiej jest mój własny dom. Jednak szybko pogodziłam się z tym, że będziemy tu mieszkać przez najbliższy tydzień. W końcu tydzień to nie 10 lat i szybko minie.

Teraz i tak nie myślałam o warunkach, w jakich przyjdzie nam mieszkać, a cieszyłam się, że jeszcze załapaliśmy się na obiad. Oczywiście moja intuicja nie zawiodła-gospodyni świetnie gotowała. Szybko przyzwyczaiłam się do jej ziemniaczków, polanych tłuszczem (w domu nie ma takich zwyczaju), do dużych porcji i do brzucha napchanego na maxa, długiego odpoczynku po takim posiłku i... wyrzutów sumienia, że zjadałam za dużo.

Czułam się ignorowana przez tą babę! Gdy mówiliśmy jej „dzień dobry” czy „dobranoc”, to zawsze odpowiadała tylko rodzicom, gdy mówiła, a nawijała cały czas o największych głupotach-że dziś to zimno, dziś pięknie, słoneczko wyszło, a jak się jeździło, ludzi dużo...?

Wieczory spędzone z rodzicami to była dla mnie dawno zapomniana rzecz. Wiadomo, w domu każdy siedzi w swoim pokoju, dzieci się uczą, rodzice czytają gazetę, książkę, no najwyżej oglądamy razem filmy. Tu jednak nie było telewizora. Słuchaliśmy więc własnego radyjka na baterie, a ja ciągle zmieniałam stacje, szukając piosenki, która przypadnie mi do gustu.

Tata robił co mógł, by mnie rozśmieszyć. Udawało mu się, owszem. Teraz wiem, że całe poczucie humoru mam po nim. Jednak mnie łatwiej rozśmieszyć niż jego.

Na naszym piętrze znajdował się jeszcze jeden pokój. I niestety był zamieszkiwany. Ale przez kogo-najgorsze towarzycho, jakie można sobie wyobrazić. Była to grupka młodzieży w wieku około 19-20 lat. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym była wśród nich... ale młodzież ta robiła dużo hałasu, przez co bardzo negatywnie wpływała na stan moich nerwów.

I teraz dobre: łazienka. To było chyba najbardziej oblegane pomieszczenie w całym tym domu! Jak już wspominałam drzwi miały haczyk i były w ciągłym ruchu. Tak, wieczorem odbywało się polowanie na wolną łazienkę. Pamiętam to czatowanie pod drzwiami, zajmowanie rodzicom...

Nieraz, gdy myłam się jako ostatnia, brakowało już dla mnie ciepłej wody. I to było bardzo przyjemne...

             Pewnego razu zaryzykowałam i zeszłam piętro niżej, by tam się odświeżyć. Co chwila ktoś pukał do drzwi, także nie miałam spokojnej kąpieli. Jednak wtedy dokonałam niesamowitego odkrycia - był tam papier toaletowy, którego często, piętro wyżej, w naszej łazience brakowało. Podebrałam go więc stamtąd. Potem pomyślałam, że to żałosne kraść papier z innego kibla.

            W naszej łazience, na brzegu kibelka wisiał pojemniczek z „brefem” (kto nie widział tej reklamy niech się schowa!) czy innym świństwem. Ale gdzie wisiał! Tam, żeby broń Boże ani jedna kropla wody do niego nie dotarła. Był to jego tył (sedesu). Śmieliśmy się z tego długi czas.

Poza tym cyrk był z mydelniczką, której nie wzięłam, a za którą służyła nam torebka foliowa z „auchan”.

            I stok! Już po pierwszym dniu zjeżdżania odechciało mi się kolejnych. Z tym, że musiałam, bo miałam wykupiony karnet. Udało mi się ani razu nie zwalić z orczyka. Długi czas też nie wywaliłam się na nartach, ale gdy zaczęłam się tym chwalić, to zaczęły się moje pierwsze upadki.

            Bardzo fajne dialogi prowadziłam z przypadkowymi ludźmi, którzy doczepiali się do mnie na orczykach. Wszyscy zazwyczaj zadawali pytania: jak się jeździ, ile lat już ćwiczę, skąd jestem. Jedna dziewczynka już zaczęła mi opowiadać, że zawsze zwala ludzi z orczyka, że zakochała się w niejakim Dawidzie... kim?

            Czekoladę na gorąco piłam jakieś 3 razy dziennie, szastając pieniędzmi taty. Przez takie intensywne picie raz strasznie zachciało mi się do ubikacji. Ale jak!!! Był to mały problem, bo nie miałam gdzie zostawić nart, ciężko było sikać w kombinezonie i butach narciarskich. Zapłaciłam jednak temu krwiopijcy 1,5zł., zapewniając sobie tym samym ulgę.

            Jak wspominałam, tata bardzo skutecznie mnie rozśmieszał. Mieliśmy jeszcze jedną sytuację: poszliśmy do baru, by coś wtrząchnąć i tata tak mówi do obsługującego:

-Ma pan kiełbasę?

On na to:

-Mam...

Może i nie powinno mnie to śmieszyć, ale śmieszyło... Odwróciłam się i zakryłam sobie ręką buźkę.

            W chwili odpoczynku, siedząc gdzieś na ławeczce i robiąc za obserwatora, patrzyłam na niektórych narciarzy, z super-extra (drogim) sprzętem, gdy tymczasem ja jeździłam na ostatnich dziadach, w pięknych, markowych kombinezonach, podczas gdy ja miałam za duże, luźne spodnie po ojcu. Ale co ja się użalam nad sobą, przecież po co mi profesjonalny sprzęt. Przecież ja nie umiem jeździć na nartach!

I gdy tak piszę, to nie jestem zazdrosna, tylko czuję się wśród nich taka obca, to nie moje towarzystwo. Oto ludzie pretensjonalni, dumni, przesadnie pewni siebie, tacy, jakich nienawidzę! Co ja tu robię?

Wszystko byłoby w porządku (no może bez przesady), gdyby nie ich rozpieszczone dzieciaki, które tylko marudziły, nie umiały docenić tego, że rodzice tyle w nie zainwestowali, że mieszkają w tutejszych najlepszych hotelach (o przykładowych nazwach: Lux, Harnaś, Jędruś, Smrek). Ich rodzice płacą zawrotne sumy, byle tylko spędzić mile czas, by je uszczęśliwić. I w końcu, by móc powiedzieć sobie, nawet kosztem oszukania siebie, uśmiechając się, nawet na siłę-no, to dopiero miałem ferie!

Istnieje też druga możliwość, że wzięli je ze sobą, bo nie mieli ich gdzie zostawić, a na obóz są za małe.

            Czasem miewałam fazy, że lubiłam jeździć, najbardziej gdy byłam jedyna odważna na szlaku. Wtedy śpiewałam sobie, piszczałam jak zjeżdżałam, przeklinałam, kiedy była taka potrzeba.

Fajnie było stanąć najpierw na szczycie, a później pod nim i poczuć się dumnie, tak jakby zdobyć ten szczyt, tyle że uczucie jest takie, jakby było to co najmniej Mount Everest. Jeśli w ogóle można wejść wyżej...

            I to były jedyne momenty, które wspominam mile i dla których warto było pojechać, no i nie mogę jeszcze zapomnieć o wszystkich śmiesznych sytuacjach i o dobrym jedzeniu...

I jadę do domu. Patrzę przez okno, widzę czystą wieś - zaniedbane, niewykończone domy, z nieobtynkowanymi ścianami i przeciekającymi dachami, aczkolwiek każdy z nich z anteną satelitarną! Ludzie wiedzą, w co inwestować!

Żałować, że odjeżdżam? Nie, czy ja wiem czy jestem zadowolona? Przynajmniej gdzieś wyjechałam i będę wiedziała co powiedzieć gdy ktoś spyta: a gdzie ty byłaś przez ten dwa tygodnie wolnego? Miało być fajnie, ale czy było? To jeszcze nie jest powiedziane! Do końca ferii jeszcze tydzień, jeszcze można wszystko zmienić! Jak dobrze, że jeszcze tyle czasu. Wspaniałe uczucie, świadomość, że dobre jeszcze się nie skończyło!

Po raz któryś przekonałam się, że narty nie są moją miłością i że w przyszłym roku już nie powinnam jechać na tego typu wyjazd. I choć w zeszłym roku już sobie obiecałam, że już nigdy nie jadę na narty, to w tym roku pojechałam i obiecuję sobie na przyszły to samo. Ale czy dotrzymam słowa? A jak jest z obiecankami od początku każdego roku szkolnego, że będzie lepiej? Całkiem podobnie...

orienne : :